31 stycznia 2016

Wietnam na pałeczkach. Bánh đậu phụ. Pikantne ciastka z tofu.

Jak wiecie podróże kształcą. Nawet jak jest to wypad do niedalekiej okolicy. Niegdyś, za czasu istnienia ogromnego bazaru w środku Warszawy,  bywałam tam czasem - ale tylko w jednym miejscu. Odkryłam już wtedy sklepy wietnamskie z żywnością azjatycką. Szkoda, że nie odkryłam oryginalnych dań wietnamskich w tamtejszych barach.  Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam młody ryż w kolorze zielonym. Wyglądał trochę inaczej niż ten na zdjęciu poniżej. Wtedy Wietnamka mi powiedziała, że z tego robi się takie dania, których ona nie będzie mi umiała jak wytłumaczyć. 
Te płatki na zdjęciu były kupione niedawno i nie mają już tego samego wyglądu i koloru co tamte. Jak widać żywność zmienia się na całym świecie, niekoniecznie na korzyść. To zielony ryż, a raczej płatki ryżowe ale farbowane pandanem. Kupiłam i jak zwykle szukałam zastosowań. 

Na szczęście niedawno kupiłam książkę " Vietnamese street food" autorstwa Tracey Lister i Andrea Pohl. To już druga książka ich autorstwa w moim księgozbiorze. Tam znalazłam przepis na pikantne ciasteczka z tofu , grzybów i właśnie płatków zielonego ryżu. W oryginalnym przepisie były grzyby shitake, których nie miałam i zastąpiłam grzybami mung. Nie miałam też tyle tofu, dlatego moje ciasteczka wyszły bardziej grzybowe  w smaku niż powinny. Ciasteczka są nimi tylko z nazwy. To raczej wegańska przekąska. Serwuje się je z pikantnym sosem na bazie sosu sojowego z sokiem z limonki. 


Składniki

10 suszonych grzybów mung
10 suszonych grzybów shitake
700 g  świeżego tofu
1/3 szklanki płatków zielonego ryżu
sól do smaku
1 łyżeczka cukru
olej do smażenia
szczypior do serwowania

Sos 
120 ml sosu sojowego
sok z 1/2 limonki
1/4 łyżeczki cukru
1/2 - 1 papryczka chilli



Tofu należy dobrze odcisnąć z nadmiaru solanki.  Namoczyć grzyby w ciepłej wodzie do pół godziny. Po odcedzeniu, odcisnąć i posiekać. Zielony ryż namoczyć przez około 10 minut i odcisnąć. Wszystkie składniki zmiksować, dosolić do smaku, dodać cukier. Formować okrągłe ciasteczka i smażyć na złoty kolor. Podawać z sosem. Posypane szczypiorem lub inną zieleniną. 


29 stycznia 2016

Falafel. Arabskie wegańskie spełnienie.

Pierwsze falafele jadłam na Wspólnej lata świetlne temu :). Robili je Libijczycy w małej knajpce z jedzeniem arabskim, naprzeciwko kościoła. Nie pamiętam nazwy tej knajpki, jedzenie w niej było bardzo dobre. Zupełnie mi wtedy nieznane. I co najważniejsze, nie była to kebabownia w obecnym stylu. Spróbowałam różnych dań, faszerowanych warzyw, dań z okrą i falafela właśnie. To on zapadł mi w pamięć. Potem jeszcze kilka razy byłam w tej restauracji i raz będąc dla odmiany z koleżanką z pracy udało mi się uzyskać przepis na falafele. Jeszcze wtedy zdobycie cieciorki graniczyło prawie z cudem. Jednak udało się ją zdobyć. Jednak pierwsze falafele nie były idealne. Nie chciały się łatwo lepić w kotleciki i rozpadały się. Pomyślałam,  że może przepis nie był dobry. Ale teraz wiem, że problem tkwił w czymś innym. Ta masa jak pamiętam nie była jednolita, tzn cieciorka nie była dobrze zmielona. Wtedy mieliłyśmy ją w maszynce do mięsa starego typu i to jeden raz. Robiłam je na przyjęcie z okazji urodzenia syna. Falafele nie były może zgrabne, ba niektóre były w formie okruszek, ale były dobre. Niedawno zrobiłam po raz kolejny falafele, ale zmieliłam cieciorkę w maszynce elektrycznej.  Teraz bez trudu można kupić cieciorkę, szereg przypraw. Mam nawet specjalny przyrząd do formowania zgrabnych małych kotlecików. Można kupić w sklepach z żywnością arabską. Ja swoją kupiłam w Samirze na Alei Niepodległości. Z nim praca idzie bardzo szybko. Zatem do dzieła. 


Składniki
0,5 kg cieciorki
2 małe cebule
3 ząbki czosnku
pęczek pietruszki
płaska łyżeczka sody oczyszczonej
przyprawy: 
sól do smaku
płaska łyżeczka zmielonego zielonego kardamonu
2 łyżeczki utłuczonego w moździerzu kminu rzymskiego
szczypta zmielonej kolendry,
szczypta cynamonu,
szczypta zmielonej ostrej papryki
1 łyżeczka białego sezamu ( opcja ) 
olej do smażenia 

Cieciorkę należy namoczyć przez całą noc, a następnie zmielić razem z cebulą i czosnkiem. Dodać drobno posiekaną pietruszkę, sól do smaku, przyprawy oraz sodę oczyszczoną. Gdy masa jest za mało plastyczna można dodać łyżkę lub dwie wody. Masa powinna odpocząć około 45 minut. Potem formować małe kotleciki, np dwoma łyżkami albo gotowym przyrządem do formowania falafeli. Gotowe kotleciki wkładamy na bardzo gorący tłuszcz. Smażymy około 3 minuty z każdej strony. Można podać np.  z sosem jogurtowym z czosnkiem.


Razem z falafelami można podać hummus, oczywiście najlepiej własnej produkcji. Tu przepis :  http://annapgk.blogspot.com/2014/01/hummus-hummus-hummus.html albo sałatką mnicha : http://annapgk.blogspot.com/2014/12/libanska-przekaska-salatet-el-raheb.html

"Przepis na kompot" restauracja znaleziona przypadkiem.

Szukając miejsca do zjedzenia małego co nieco w okolicy Kampinowskiego Parku Narodowego zatrzymaliśmy się w Żelazowej Woli. Po drodze z Warszawy nie było zbyt wielu miejsc by się zatrzymać na posiłek. A dzień był wyjątkowo mroźny, a my głodni i zziębnięci. Już mieliśmy po drodze zjechać w bok do restauracji w starym dworku, ale okazało się że to miejsce jest sezonowe i jest nieczynne w sezonie zimowym. Znacie takie sytuacje ? Dlatego po wjeździe do Żelazowej Woli wpadliśmy do pierwszej z brzegu restauracji. Zaciekawił ciekawy wystrój wnętrza, nie przaśno- pseudoludowy jakich wiele, tylko bardziej dworkowy, romantyczny i trochę babciny. Sama nazwa " Przepis na kompot " też wydała mi się oryginalna i dość śmiała. 


Szybko złożone zamówienie było dobrym pomysłem, bo zaraz do restauracji wpadła duża grupa ludzi i kelnerzy mieli sporo zamówień. Jednak obsługa była szybka i sprawna. To jest wnętrze głównej sali. 


Gzik, to potrawa wielkopolska o której wielokrotnie słyszałam, ale nigdy nie jadłam. Stąd wybór. Okazał się dobry. Twarożek bardzo dobrze doprawiony, świeży i smakowity. 


Jako przystawka  całkiem niezłe żołądki drobiowe w śmietanie, podawane z pieczywem.


Makaron kokardki, podany z cukinią, wędzonym łososiem i suszonymi pomidorami. Potrawa w sam raz pikantna. Danie z menu kuchni włoskiej. 


Miałam zamówić klasycznego gołąbka, ale lubię nowości. Zatrzymałam się przy menu wegetariańskim. Mimo tego, że nie przepadam za kaszą gryczaną zamówiłam gołąbka z tą kaszą z sosem z grzybów. Danie okazało się bardzo dobre. 


To na patelni gorące podawane wątróbki drobiowe po żydowsku w śmietanie z nutą słodkości. Migdały i jabłuszka. Miękka wątróbka, rozpływająca się w ustach. Ciepła przystawka. 


Bardzo dobra beza, z kremem z mascarpone i sosem z maracui. Ale w kremie z mascarpone był jeszcze przyjemny bardzo dodatek smakowy. Nie wiem co to było, ale przypominał mi jakiś zapomniany smak. By spróbować tej bezy chętnie bym jeszcze pojechała do Żelazowej Woli.  Mój zdecydowany faworyt.


Naleśniki z serem twarogowym z wanilia i sosem pomarańczowym oraz konfiturą. Danie idealne dla dzieci, które naleśniki zazwyczaj uwielbiają.


Szarlotka na ciepło z kruszonką i cynamonem.


Będąc w Żelazowej Woli warto nawet na deser wstąpić do tej restauracji. Dania są smakowite, robi je ktoś z pasją i konkretną wizją. Jedyny minus to kawa, nad nią mogliby jeszcze popracować.


22 stycznia 2016

Wietnam na pałeczkach. Ga Xao Sa Ot. Kurczak z trawą cytrynową.


Jak już zamieszkałam w Warszawie po rozpoczęciu w niej pracy, czyli około 15 lat temu zaczęłam korzystać z kulinarnych pokus stolicy. Z moją koleżanką Ewą zawitałyśmy do restauracji wietnamskiej przy ulicy Grójeckiej. Dziś po niej nie ma śladu. Szukałam w sieci, ale niestety nie natknęłam się na nazwę tej restauracji. Może ktoś z Was ją pamięta ? Pierwszy raz  jadłam pałeczkami i szło mi tak  dobrze, że koleżanka myślała, że już wcześniej to robiłam. Wtedy też po raz pierwszy spróbowałam dania z trawą cytrynową. Byłam zachwycona jej smakiem. Potem próbowałam odtworzyć przepis po składnikach jakie były w daniu. Musiałam najpierw zdobyć trawę cytrynową. Już nie pamiętam jak i gdzie, ale zdobyłam. Przepis zapisałam w moim zeszycie z przepisami. Działo się to wg, zapisów w zeszycie przed datą 25 listopada 2000 roku. To nie jest ten przepis, ale bardzo podobny. Zmieniałam go po rozmowie ze znajomą Wietnamką i po latach doświadczeń z kuchnią wietnamską.  Tym razem danie zrobił  mój starszy syn Marek. Nauka nie idzie w las.



Składniki
0,5 kg mięsa kurczaka bez kości,
2-3 trawy cytrynowe,
parę łyżek sosu rybnego
1 łyżka cukru brązowego lub palmowego,
4-5 ząbków czosnku
2 papryczki chilli
2 szalotki lub cebula,
olej do smażenia,
puszka mleka kokosowego ( opcja ),
kolendra świeża,


Przygotowujemy marynatę do mięsa. Najlepiej by mięso by w niej np. przez całą noc, ale jak taka potrzeba jedna godzina wystarczy. Kurczaka należy pokroić w cienkie paski. Obieramy trawę cytrynową z zewnętrznych twardych liści i odcinamy zielone części. Te części rozgniatamy np tłuczkiem do mięsa i układamy na dnie miski do marynowania. Można wyrzucić te części, ale ja je wykorzystuję, bo w nich też jest aromat trawy cytrynowej, który tak lubię. Po czasie, gdy mięso się zamarynuje wyrzucam je. Białe części trawy siekamy drobno. Sos rybny mieszamy z cukrem, tak by cukier się rozpuścił. Do płynu należy dodać 1/3 białej części posiewanej trawy cytrynowej, jedną pokrojoną paprykę chilli oraz 2 posiekane ząbki czosnku. marynatę dobrze wymieszać z kawałkami mięsa i wstawić w zakrytym pojemniku do lodówki. W woku lub na patelni rozgrzać olej, na rozgrzany wrzucamy resztę posiekanej białej części trawy cytrynowej, resztę posiekanych chili i czosnku. Dodać posiekaną cebulę lub szalotkę oraz mięso z marynaty ( zostawiając twarde, zielone części trawy cytrynowej ). Kurczaka smażymy do 5 minut. Można dodać mleko kokosowe, jak nie to  trzeba dodać trochę wody. Ja dodaję mleko, bo to połączenie smaków lubi moja rodzina. Po dodaniu dusić 5 minut. Podawać najlepiej z ryżem. Posypane ogromną ilością świeżej kolendry. 



18 stycznia 2016

Kuchnia regionalna.Raków. Dzionie rakowskie.



O dzioniach rakowskich czytałam kilka lat temu w publikacji o świętokrzyskiej kuchni regionalnej. Wieść gminna głosiła, że robiły je gospodynie w Rakowie na święta Bożego Narodzenia i że można ich spróbować w jakimś barze w tej miejscowości. Wzięłam się porządnie za poszukiwania i znalazłam miejsce gdzie to danie mogłabym spróbować. Zadzwoniłam do właściciela " Baru pod gąską" w Rakowie i zapytałam go o to danie. Okazało się, że nie są  one dostępne przez cały czas. Najlepiej zamówić jakiś czas przed przyjazdem, bo nie robi się ich łatwo. To dodatkowo podsyciło moją ciekawość. Koniec końców  umówiłam się z właścicielem  na degustację dzioni rakowskich na konkretny dzień. 



Już na miejscu zobaczyłam skromny bar przy rynku w Rakowie. Raków to małe miasteczko w województwie świętokrzyskim, jednak w dawnych czasach było bardzo ważne. A dla kogo ?
Dla mieszkających tam niegdyś Arian, czyli Braci Polskich. Czy ktoś o nich nie słyszał ? To była wspólnota religijna, prężnie działająca w czasach Reformacji w ówczesnej Rzeczpospolitej. Najbardziej radykalny odłam kalwinizmu. Głównymi ośrodkiem, obok Pińczowa był właśnie Raków. Powstała tu nawet Akademia Rakowska wraz z własnym można powiedzieć wydawnictwem. Zjeżdżali się tu współwyznawcy z całej Europy. Teraz, patrząc na to nieco senne miasteczko aż trudno w to uwierzyć, jak niegdyś tętniło życiem. 


Oto napoje, które znane były za komuny głównie mieszkańcom dawnego województwa kieleckiego i okolic. Teraz też całkiem smaczne, w zalewie różnych gazowanych  i nie gazowanych napojów. Na pewno warto spróbować. 


Powyżej danie znane jako DZIONIE RAKOWSKIE. A co to takiego ? Rodzaj kiszki z mięsem gęsim lub wieprzowym z macą, w naturalnej osłonce oczywiście. Najlepsze odsmażane. Te u Pana Stanisława Malanowicza są robione z gęsiny.  Receptura na ten smakołyk została podobno zapożyczona z kuchni miejscowych Żydów i dostosowana do polskich możliwości. To pierwotne było najprawdopodobniej z gęsiny. Miejscowe gospodynie dodały mięso wieprzowe m.in podgardle. 


W barze " Pod Gąską " można również spróbować pysznych żołądków gęsich w sosie własnym. Jedliśmy to danie już kilka razy, za każdym razem bardzo dobre. Nie jedliśmy jeszcze pieczonej gęsi, ale wszystko przed nami. To też podobno rarytas. 


Dzionie są wpisane na listę produktów tradycyjnych województwa świętokrzyskiego. A " Bar pod Gąską " jest członkiem sieci kulinarnej " Dziedzictwo Kulinarne Świętokrzyskie". Warto tu wstąpić i posmakować dobrej gęsiny. 

15 stycznia 2016

Warsztat kuchni wegańskiej. ArabBalkan Party.


Tak się zaczynał warsztat kuchni wegańskiej. Stół pełen produktów, z których mieliśmy zrobić kilka smakowitych potraw, głównie pochodzących z kuchni bałkańskiej, choć jedno danie było senegalskie, a deser tunezyjski.  No i zupa harisa.


Nadzienie do burka krompiruza robiliśmy m.in z ziemniaków, cebuli i czosnku z przyprawami.




Tu zaczynała się gotować harisa, czyli zupa którą tradycyjnie serwuje się na ramadan.


Oto składniki do mafe, dania senegalskiego- które ja miałam przyjemność robić. Nie jest to trudna potrawa. Trzeba mieć cebulę, paprykę,czosnek, bataty, marchewki, ziemniaki, cukinię oraz dobrej jakości masło orzechowe i ewentualnie przecier pomidorowy. 


Tu powstaje farsz do burka zeljanica ze szpinaku, tofu, czosnku i przypraw.


Mozolne krojenie na cieniutkie plasterki bakłażana do wegańskiej musaki.




Tu już mafe znalazło się w garnku i dochodzi.


Ciasto do burka należy delikatnie rozwinąć. Trzeba uważać, by się  ciasto nie wysuszyło.


Zawija się farsz w podwójną warstwę ciasta filo. Tutaj farsz ze szpinaku i tofu.


Nasza nauczycielka Natalia miesza w garach.


Tu dania dochodziły. Wegański sos beszamelowy, mafe już prawie gotowe, w głębi zupa harira oraz tawcze grawcze. W piekarniku piekły się burki zarówno z farszem ziemniaczanym, jak i szpinakowym. 


Burki z dwoma farszami własnie wyszły z piekarnika, chrupiące i pachnące. Zjedliśmy na pniu, jeszcze w kuchni. Mi najbardziej smakował burek z nadzieniem ziemniaczanym




Odkryłam przy okazji ciekawy produkt, jak się dowiedziałam często używany przez wegan. Aromat dymu wędzarniczego. Ten akurat wyprodukowany w Rosji.


Tutaj robi się tunezyjski deser z daktyli, wiórków kokosowych i nerkowców.


Musaka wegańska właśnie wchodziła do piekarnika. Niestety nie doczekałam tego by jej spróbować, nie jadłam też tawcze grawcze ani deseru. Warunki były spartańskie. Nawet przez chwilę nie zdjęłam kożucha i tak byłam zziębięta. A pod koniec to już czułam, że mnie zaczyna coś brać. Szkoda, bo miałam ochotę wypróbować wszystkich potraw, jakie robiliśmy. 


07 stycznia 2016

Zakopane zza ławy.


Już pierwszy rzut oka na zdjęcie  i widać gdzie byłam. Zagnało mnie do Zakopanego, tym razem w celach służbowych. Grzechem byłoby nie sprawdzić przy okazji co tam dobrego proponują do zjedzenia. Już w pociągu poznałam miłe towarzystwo, które mi towarzyszyło w późniejszych kulinarnych wypadach i nie tylko kulinarnych. Na peronie naganiacze do kwater i taksówek. Ze zjawiskiem naganiactwa na dworcu po raz pierwszy i ostatni spotkałam się właśnie tutaj. Pociąg był koło 14, więc było mnóstwo czasu na smakowanie. Tym bardziej, że w ramach szkolenia nie zaproponowano  nam kolacji w pierwszym dniu po przyjeździe. Taka forma promocji regionu ? 


Na szczęście Krupówki były bardzo blisko, a tam całe spektrum lokali. Ale, ale czy to było rzeczywiście takie zatrzęsienie lokali jak kiedyś ? Parę lat temu było więcej lokali i to reprezentujących różne kuchnie. Teraz to raczej monotonia lokalnej kuchni regionalnej lub stylizowanej na regionalną. Że narzekam ? Że jak serce Tatr, to i kuchnia powinna być góralska. Zgadzam się, ale trochę tego za dużo. Większość restauracji wygląda tak samo, z zewnątrz drewniane okucia, w środku dość ciemno, królują  tam drewniane ławy lub drewniane krzesła.  Na ławach obowiązkowo chusta  góralska świeca, by rozświetlić panujący w środku mrok. Prawie w każdej kapela góralska gra na żywo, jak nie ma kapeli to sączy się muzyka góralska, a nawet coś w rodzaju disco - góral. Potem się dowiedziałam, że rzeczywiście część tych restauracji tworzyło swoistą sieciówkę, ale każda z nich miała przewrotnie inną nazwę. I w każdej kelner lub kelnerka w stroju góralskim. Ale, ale, kelnerzy to zupełnie inny temat. Pojawiło się też kilka popularnych sieciówek ubraniowych, kosmetycznych i fasfoodowych. Część jak mi się wydaje w miejsce dawnych lokali gastronomicznych.


Trafiłyśmy do pierwszej restauracji na Krupówkach " Kolorowa ". W środku trochę ciemno, ale można było dostrzec duże ławy. Widok na Krupówki całkiem niezły. Czym prędzej zapaliłyśmy świecę. Zrobiło się nastrojowo. Po menu skoczyłam sama. Dużo klientów i ubrane w góralskie stroje kelnerki nie nadążały z obsługą. Wybrałam barszcz góralski z wkładką. Byłam ciekawa tej wkładki. Barszcz okazał się smaczny, w sam raz kwaśny z kawałkiem wędzonego żeberka w środku ( 9 zł ). 


Hitem wszystkich restauracji w Zakopcu były ziemniaki pieczone w folii aluminiowej, podawane z masełkiem czosnkowym. Danie proste i mało pretensjonalne. Cena przystępna, choć 8 zł za jednego ziemniaka z kawałkiem masła smakowego nie jest też mała. Widziałam paczuszki z ziemniakami we wszystkich restauracjach w których byłam, jak również przez szyby w pozostałych. Potrawa ta była szczególnie eksponowana. Jakby wołała " weź mnie, na to przecież Cię stać ". 


Dziewczyny zamówiły kotleta z serem. Danie było całkiem, całkiem dobre. Dziwił tylko wierzch potrawy polany ketchupem. Zupełnie niepotrzebnie. Do tego oczywiście ziemniaki z folii aluminiowej. Czy tam nie dotarła wieść, że gotowanie w folii aluminiowej nie jest zbyt zdrowe ? Zabrakło niestety kapusty zasmażanej, bo wg kelnerki cieszy się dużym zainteresowaniem. Nam się udało dobrze zjeść. Inne koleżanki nie miały tyle szczęścia. Dość późno dotarły do jednej z góralskich restauracji z sieciówki i kelner je poinformował, że kuchnia już jest zamknięta jest po 22.  Co prawda do tej godziny brakowało kilku minut, a dziewczyny uparły się jednak by coś tam zjeść. I dostały podobno całkiem smaczne placki po węgiersku. Czyli dawny hit z Zakopanego z lat poprzednich.  Dostały potem coś jeszcze.  I nie było to przyjemne. 


Następną restauracją była " Owczarnia ". Menu mi się bardzo spodobało, bo był spory wybór dań z baraniny. A ja bardzo lubię baraninę. Miałam już kiedyś do czynienia z baraniną przyrządzaną na sposób góralski i byłam ciekawa czy coś na plus się w tej materii zmieniło. W oko wpadł mi SZNYCEL barani, serwowany z ziemniakami i zapiekaną kapustą. Zaczęłam dopytywać kelnera, czy to danie jest duże, bo nie miałam ochotę jeszcze na sałatkę z bundzem i bryndzą.  Młody kelner odpowiedział, że są dwie sztuki sznycla. Wyobraziłam sobie dwa wielkie sznycliska, wielkości co najmniej koła od roweru. Kelner z pobłażaniem dodał : " A co kotletów mielonych pani nie robiła ?" - " A co kotlety mielone mają do tego ?" - spytałam. " Bo te sznycle baranie to kotlety mielone ". I tu doszło do dość ciekawej wymiany zdań z kelnerem czym jest sznycel. Kelner wymienił znane mu rodzaje sznycli, zapamiętałam tylko sznycel z cebulką. Stanęło na tym, że dostanę dwa sznycle, będące w istocie kotletami mielonymi o " normalnej wielkości". Co okazało się prawdą. Kotlety dobre, choć jak dla mnie zbyt suche. Jestem przyzwyczajona do mięciutkiej baraniny, pieczonej 5-7 godzin w średniej temperaturze. Po tym rozpływa się w ustach. Zatem sposób przyrządzania baraniny nie zmienił się w górach za bardzo. Do tego kapusta zasmażana, co ciekawe ze słodkiej kapusty. Ale bardzo smaczna. 


Sałatka z bryndzą i bundzem smaczna, ale brak było spinającego ją sosu. Przy okazji tematu serów, wspomnę o targu pod Gubałówką. Mimo nagabujących sprzedawczyń serów wszelkiego rodzaju, pierwszego dnia nie skusiłam się na nic oprócz małego serka wędzonego. Miałam jeszcze w głowie ogromne uprzedzenie do sprzedawców oscypków w Zakopanem. Parę lat temu syn przywiózł z ferii zimowych sery, które kupił dla nas na pamiątkę. Wszystkie zepsute, mimo że kupił ostatniego dnia. Jak można kilkuletniemu dziecku wcisnąć śmierdzące sery ? Przez to nie odwiedzałam Zakopanego od kilku lat. Zawahałam się ostatniego dnia. Czy kupić jakieś sery ? W końcu kupiłam nie na targu, ale od młodej dziewczyny, w okolicach dworca. Spytałam ją o bundz, powiedziała że nie ma. Odradziła mi kupowanie bundzu w tym czasie, bo może być nieświeży. Przestrzegła przed nieuczciwością sprzedających na targu. Podają do spróbowania świeży, a klientowi już kroją z innego kawałka, który może już taki nie być. Historia rozczarowania nabytym serem się na szczęście nie zdarzyła. Sery były pyszne i świeże. A bryndza cudowna. 


Do kolejnej restauracji trafiłyśmy, bo był tam dansing. I tu kolejne rozmowy z kelnerami. To jest dobry moment, by o nich wspomnieć.  To najbardziej butny typ kelnerów, z jakimi miałam do czynienia. Bezczelni, kłótliwi i zawsze muszą być górą. Zasada " klient ma zawsze rację " jest odwrócona. Nie muszą się podlizywać klientowi, bo przecież klientów jest dużo. Jak nie ten, to inny. Przecież taki klient i tak musi gdzieś zjeść. A jak większość restauracji i tak stanowią powiązane sieciówki. Może taka jest przyczyna traktowania klienta z wyższością i takim jakimś pobłażaniem. Tak, pobłażanie to dobre słowo. 


Na drugi dzień mieliśmy dość nudne wyżywienie na szkoleniu, a wypad na Kasprowy nie wypalił, bo padało- trzeba było zrobić coś z wolnym czasem. Na Krupówkach oprócz knajp regionalnych są też miejsca, gdzie można zjeść dobre ciacho i napić się dobrej kawy lub grzanego wina. To drugi hit Zakopanego.  Grzane wino serwowane było w różnych miejscach, w różnych cenach i oczywiście całkowicie innej jakości. Jeżeli liczycie że grzane wino będzie dobre za 3 złote szklanka to chyba nie umiecie liczyć. Choć dużo chętnych było na taki tani trunek serwowany na ulicy. Spróbowałam z ciekawości. Z winem miało niewiele wspólnego, bardziej jak marny sok owocowy, zaprawiony alkoholem z cukrem. Mocno przesłodzony. Jak dla mnie nie do wypicia. W lokalach też serwowano grzane wino, w każdym smakowało inaczej. Najlepsze było w pierwszej restauracji. Ale i cena była odpowiednia ( 12 zł ).


Wieczorem po szkoleniu czekał nas wieczór z kapelą góralską oraz kolacja regionalna. Kapela góralska nie była już taką atrakcją, jak niegdyś gdy takich grup było niewiele. Teraz ich obecność w prawie każdej restauracji powoduje, że powszednieją. Ale ja zawsze lubiłam i lubię ten rodzaj muzyki. 


Kolacja regionalna składała się z dania głównego kawałka mięsa z cebulką i do tego oczywiście nasz hit, czyli ziemniaczek w folii aluminiowej. 


Były jeszcze moskole, ale za nimi nie przepadam. Poza tym tradycyjne przekąski i dość dobre serki wędzone.


Były też zabawy zbójnickie i dyskoteka.


Kolejny hit obok ziemniaków w folii i grzanego wina to były oczywiście oscypki smażone na grillu z żurawiną.  Takie danie na pożegnanie z Zakopanem. Całkiem smaczna przekąska. Słono-słodka, jak całe Zakopane....tak czy inaczej ludzie i tak będą tu przyjeżdżać, mimo lekkiego kiczu i smogu, bo to miejsce ma niepowtarzalny klimat i czar.


Ps. Po powrocie z ciekawości sprawdziłam definicję sznycla. Co ciekawe w kuchni regionalnej krakowskiej to oznacza kotlet mielony. 

Banany w cieście po wietnamsku

Moja ulubiona słodka przekąska z barów wietnamskich. Niektórzy mówią  że to danie z ich czasów studenckich. No, ja chyba ich podczas studiów...

Wasze ulubione