28 września 2018

Fabryczka oliwy i pierwsze warsztaty z Cristiną Catese



Przy pięknych widokach i miłym towarzystwie jedzenie smakuje jeszcze lepiej. Wspólne leniwe śniadanie pełne smakołyków toczyło się niespiesznie.










Z początku tygodnia mieliśmy ruszyć z kopyta ze zwiedzaniem i z warsztatami.  Najpierw udaliśmy się do fabryczki oliwy. Trochę krążyliśmy w jej poszukiwaniu, bo cała dzielnica fabryczna wyglądała podobnie. Frantoio, czyli młyn oliwny na zdjęciu poniżej. 




Na miejscu mogliśmy posłuchać o zbiorach oliwek, ich rodzajach i tworzeniu świetnej oliwy ze zbiorów od okolicznych rolników. Gdy byliśmy w fabryczce, to nie był akurat czas tłoczenia oliwy, dlatego nie mogliśmy obserwować procesu jej wytwarzania. Plony oliwek dopiero mają być. Dlatego oprowadzająca o procesie jej wytwarzania musiała opowiedzieć na sucho. 




Na tackach leżały przygotowane kromki toskańskiego, niesłonego chleba polane tutejszą oliwą i przyznam że smakowały znakomicie. Prawie każdy zamówił po kilka litrów oliwy. Ja sama zdecydowałam się na 3 litry w metalowej puszce. 


Nie mogłam się doczekać na warsztaty z Cristiną Catese. Słyszałam już o niej sporo, ale jeszcze jej nie poznałam. W Akademii Whirlpoola byłam kilka razy na warsztatach, zarówno w ramach ruchu Slow Food, jak i indywidualnie. Ale wtedy jej nie poznałam. Włoszka z Rzymu, lubi jak ja Lambrusco, wino czerwone musujące z Emilia Romania. 



Przed przystąpieniem do pracy dostaliśmy do degustacji ser z konfiturą z fig. Kiedyś w Polsce ją kupiłam, ale wydawała mi się za słodka, jednak w tym klimacie smakowała znakomicie. Zanim zaczęliśmy Cristina objaśniła nam co będziemy robić, jak się do tego zabrać. Udzielała cennych rad i wskazówek. To skarbnica wiedzy o kuchni włoskiej. 


Cantucci, czy biscotti robione na warsztacie nie były dla mnie zaskoczeniem, bo już je robiłam po pierwszej wizycie we Włoszech. Wtedy każdy je kupował na prezent z Włoch a ja postanowiłam je sama zrobić. Te serdelki z ciasta zamienią się potem w pyszne ciasteczka. Są one pieczone dwa razy. Pierwszy raz w całości, jak poniżej, potem pokrojone w plastry. Przez podwójne pieczenie powstają bardzo twarde ciasteczka, jak sucharki. Idealne do moczenia ich przed zjedzeniem w vin santo lub kawie. 


Na pierwszych warsztatach załapałam się na robienie zupy włoskiej. PAPPA AL POMODORO. Najwięcej było roboty z przygotowywaniem pomidorów. Nie tylko mycie, obieranie ze skóry oraz siekanie. Co ciekawe pomidory trzeba było pozbawić zupełnie pestek. Tak radziła Cristina. Zapewne jest to sprawa tradycji. Trzeba było również okroić skórki od czerstwego chleba toskańskiego. Chleb ten zwyczajowo pieczony jest bez soli. Podobno wynika to z sytuacji, że w tym biednym niegdyś regionie sól była na wagę złota, a więc zaczęto go piec bez soli. I taki chleb się przyjął i nadal jest wypiekany. Ponieważ do takiej sytuacji już doszło do tego dopisana jest filozofia, że takli chleb bez soli wydobywa inne smaki z tego z czym jest podawany. Jadłam i nie powiem chleb jest smaczny. Nie przeszkadza mi że jest niesłony z uwagi na to, że ja i tak ograniczam sól w diecie. Chleb nie mógł się marnować, stąd tyle przepisów w kuchni toskańskiej na dania z jego udziałem. Zupy są zazwyczaj zagęszczane kawałkami chleba, albo podawane na chlebie lub z chlebem. 


Obok dziewczyny robiły ogromne ilości makaronu domowego w postaci cienkich wałeczków. Trochę roboty z tym było. Makaron by podany z tradycyjnym sosem toskańskim z jajkami na twardo, pecorino i czosnkiem. PICI ALLETRUSCA. 




Obok grupa robiła kurczaka po myśliwsku. POLLO ALLA CACCIATORA. 




Tak pięknie prezentowała się nasza potrawa ( zdjęcie poniżej ) Zupa pomidorowa przez nas przygotowana była dość gęstej konsystencji i prawie już przypominała nam raczej pastę. Trzeba przyznać, że bardzo smaczna, choć dla takiej ilości osób pracochłonna. Musieliśmy się spieszyć, bo nasze danie było wydawane pierwsze. 







Pyszne jedzenie, wino nam towarzyszące, miłe towarzystwo i piękne widoki nas otaczające robiły swoje. Odpoczynek w takim miejscu też smakował znakomicie. 



23 września 2018

Otwarcie restauracji PERA w Warszawie



Zostałam zaproszona na otwarcie restauracji PERA w Warszawie przy Alei Krakowskiej ze strony tureckiej restauracji MAHO. Ponieważ bardzo lubię serwowane tam przysmaki pomyślałam, że w nowej restauracji będzie równie smacznie. Wieczór zapowiadał się intrygująco. 


Poznałam osobiście zarówno właściciela lokalu Pana Selima, jak i szefa kuchni Nestora Grojewskiego. Podczas oficjalnej prezentacji usłyszałam sporo ciekawych faktów o szefie kuchni. Wcześniej z nim rozmawiałam nie wiedząc że to szef kuchni.  Warszawiak z urodzenia, zamieszkał w Rzymie, gdzie pracował w dobrych restauracjach. Był osobistym kucharzem sławnego reżysera i scenarzysty Martina Scorsese. Ciekawe co lubi jeść ? Gotował dla znanych aktorek i aktorów amerykańskich m.in Cameron Diaz,  Gwyneth Paltrow, Matta Damona czy Leonarda DiCaprio. Miał swoją restaurację w Rzymie, serwującą potrawy z ryb. Jednak chęć powrotu do Polski chyba wzięła górę. Teraz będzie szefem kuchni Pera, gdzie serwowana będzie szeroko pojęta kuchnia śródziemnomorska, zapewne z autorskim pazurem. 


Lokal odwiedziły tłumy gości. Na początku serwowano prosecco przy dźwiękach muzyki poważnej oraz różne przystawki. Tatar z tuńczyka, kuskus świetnie przyprawiony, ośmiornicę w małych kąskach, sałatki ze strączków- wszystko w małych kokilkach na każdym stole. Wszystkich nie zdołałam spróbować. 



Moją uwagę zwróciła biała pasta, nie smakowała jak ser ani śmietana czy sos na bazie majonezu. Przy naszym stoliku rozgorzała dyskusja, padały różne propozycje. Postanowiłam się dowiedzieć co to jest u źródła. I tym sposobem poznałam szefa kuchni Nestora Grojewskiego, zanim został oficjalnie przedstawiony. Okazało się że jest ricotta zrobiona przez jednego z włoskich kucharzy. 


Potem na stołach ogólnych zaczęły się pojawiać inne przystawki w postaci różnych serów, grillowanych warzyw, sałatek, ciekawie podanych zimnych mięs w sosach i innych. 




Potem  pojawiły się dania gorące. Pierożki z owocami morza ze słodkim sosem to był mój faworyt. Kilka rodzajów mięs w różnych sosach i zestawieniach, risotto, cygara z ciasta filo z pysznym nadzieniem, dania orientalne. Przyznam, że wszystko było smakowite. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. 



Serwowano również wina białe i czerwone oraz soki i wody. 



Jestem ciekawa jak ta restauracja odnajdzie się na kulinarnej mapie stolicy, bo otwarcie było zrobione z przytupem, a serwowane wtedy  jedzenie smakowite i ciekawe. 


20 września 2018

W poszukiwaniu kościoła, San Miniato i pierwsza włoska kolacja


Poranek przywitał nas pysznym śniadaniem w wykonaniu Joasi. Ja najbardziej lubiłam jej pasty do chleba w różnych odsłonach. Po takim śniadaniu z kawą z ekspresu aż chciało się żyć !


Gdy jest się w innym państwie trafienie na mszę w odpowiednim czasie jest niezłym wyczynem. Dzięki poszukiwaniu kolejnych świątyń zobaczyliśmy sporo ładnych miejsc i zakątków. Najpierw udaliśmy się do małego miasteczka obok naszej agroturystyki, ale okazało się że msza już się kończy.


Już schodziliśmy stromymi schodkami z placu kościelnego, gdy zauważyłam suszące się w słońcu figi. Tak po prostu wystawione na słońce na blasze. 




Pojechaliśmy do pobliskiego Castelflorentino, za radą wiernego z poprzedniej mszy, ale trafiliśmy nie do tego kościoła. Przejście do kolejnego wąskimi zaułkami tego miasta do kolejnego kościoła pozwoliło znów odkryć ładne miejsca i kolejne włoskie koty. 










Jeden wylegiwał się na schodach do tego właściwego już kościoła. Nasza wędrówka po pobliskich kościołach trochę trwała, ale uważam że warto było przybyć do tego ostatniego. Tak miało być. Już na miejscu w świątyni zbierali się wierni i pod przewodnictwem kierownika orkiestry ćwiczyli pieśni na mszę. Byłam zdziwiona potem, że tak jak bym uczestniczyła w jakieś specjalnej celebracji z chórem ( złożonym z wiernych ) i orkiestry z perkusją. To było niesamowite przeżycie. Wszystko do siebie pasowało, te widoki, przeżycia, nawet dość upalna pogoda.  




Po powrocie z mszy, która miała tak wspaniałą oprawę muzyczną była chwila relaksu w agroturystyce przed następnymi przygodami. Odkryłam, że można koło naszego budynku skosztować fig prosto z drzewa. Przyznam Wam, że takie figi smakują zupełnie inaczej niż te kupione po trudach podróży w Polsce. Jak się je zrywa prosto z drzewa, to wypływa biały sok. Można powiedzieć, że owoce te są niezwykle kuszące i w jakiś sposób erotyczne. 




Potem udaliśmy się do San Miniato, miasta białych trufli. Widoki z miejsca, gdzie wchodzi się na miejscową wieżę były cudowne. Z jednej strony winnice, a z drugiej miasto położone u stóp wieży. Zapewne widok z wieży był również cudowny, ale sama myśl o wspinaniu się po wąskich schodach, a potem jeszcze schodzenie po nich powodowało już u mnie gęsią skórkę. 











Uroczo spacerowało się po uliczkach miasta, zwiedzało świątynie i zaułki. Potem przeszedł czas na pyszną kawę i małe ciasteczko.Byłam w małej knajpce, która miała piękny widok na miasto z góry.  Potem jeszcze lody w miejscu dość znanym. Lody włoskie jak dla mnie są zbyt słodkie, wyjątkiem były tutaj lody o smaku jogurtowym, które były lekko kwaskowate. 






Na wieczór zaplanowano nam wieczór z kuchnią toskańską w małej lokalnej restauracji. Przyznam że obraz w sali konsumpcyjnej napawał mnie lekkim lękiem. Jak go zobaczyłam w całości przeraził mnie jeszcze bardziej. Jaka uczta tu nas czeka ?



Na początek dostaliśmy  przystawki w postaci włoskich wędlin i crostini z pastą wątróbkową, pieczarkową i pomidorem. 





Potem  było pierwsze danie, czyli zazwyczaj makaron. Tym razem z ragu. Potem drugie danie w postaci cienkich plastrów wieprzowiny w delikatnym dressingu ziołowym. Do tego dodatek w postaci fasolki po toskańsku, bardzo łagodnej. Pod koniec uczty nie mogłam już zjeść nawet deseru, w postaci tiramisu.  







Banany w cieście po wietnamsku

Moja ulubiona słodka przekąska z barów wietnamskich. Niektórzy mówią  że to danie z ich czasów studenckich. No, ja chyba ich podczas studiów...

Wasze ulubione