29 lipca 2019

Sałatka z arbuzem i serem





Arbuzy są różne, okrągłe i podłużne. A nawet czerwone i żółte. Ale do rzeczy. Czasem mam wilczy apetyt na arbuza. Jak zobaczyłam na Ukrainie arbuza u Azera na stoisku przy drodze to chciałam go natychmiast mieć. Oczywiście achy i ochy sprzedawcy jaki on słodki. Kupione. Słodki nie był wcale, ale na pewno świeży. Kilka dni wytrzymał w lodówce. Dlatego nie wierzcie takim czarusiom na słowo. Ciąć arbuza i  próbować, próboooować. Bo potem można się rozczarować. Cóż ten arbuz nie zachwycił nas słodkością, ale za to znakomicie nadał się do sałatki. Nie mieliśmy ochoty jeść go ot tak. I tak wylądował w sałatce z serem kaszubskim cebulowym i szczypiorkiem. Dlaczego z serem kaszubskim z cebulą ? Bo taki wtedy miałam w lodówce. Zawsze można coś pokombinować, to tylko propozycja. U Azera kupiłam też sok z granatu i trochę dodałam do sałatki, bo mój arbuz wcale nie był słodki.

1,5 garści pokrojonego arbuza
1 garść pokrojonego sera
trochę szczypiorku
ziarenka konopi siewnej
siemię lniane
sól i pieprz do smaku
olej słonecznikowy
sok z granatu ( opcja )

Arbuz pokrojony w kostkę mieszamy z pokrojonym w kostkę serem. Dodajemy szczypiorek, ziarenka, sól i pieprz do smaku oraz polewamy to olejem słonecznikowym i sokiem z granatu. Mieszamy. Najlepsza jest zrobiona z lekko schłodzonego arbuza.


28 lipca 2019

Jak nie marnować pieczywa ?


Załapałam się na warsztaty z jedną z dziewczyn Mead Ladies Gosią Ruszkowską (na zdjęciu poniżej ) na temat nie marnowania chleba dosłownie w ostatniej chwili z listy rezerwowej. Jeszcze nigdy nie udało mi się dostać na warsztaty organizowane przez Pokój na lato z zapisu, bo miejsca znikają błyskawicznie. A warsztaty są bardzo ciekawe. 


Ten temat mnie bardzo interesował, bo chleb i bułki marnuję niestety najczęściej. Nie są to duże ilości, ale zawsze coś zostaje. A na tych warsztatach dostałam gotowe recepty na wykorzystanie nie za bardzo świeżego pieczywa. Najbardziej podobał mi się pomysł na domowy kwas chlebowy, ale najbardziej smakował makaron z grzankami smażonymi z ziołami z dużą ilością natki. Będę chciała w najbliższym czasie wykorzystać przepis na ten dodatek do makaronu. Na pewno spodoba się moim chłopakom. 


Robiliśmy też zupę chlebową, ogórki kiszone po węgiersku oraz posypkę do pralin z pieczywa słodkiego jak np. chałka. Mam też sama kilka pomysłów na takie pieczywo. Raz zrobiłam świetną zapiekankę z takim chlebem, muszę tylko poszukać przepisu. Gdzieś go kiedyś zapisałam. To było jeszcze w czasach, gdy nie robiło się zdjęć jedzenia. A jakie Wy macie sposoby na nie marnowanie pieczywa ?





Kuchnia niemiecka. Placek cebulowy



Czy coś wiecie o kuchni niemieckiej ? Podejrzewam że niewiele. Golonki, wursty i piwo. Coś jeszcze ? W sumie niewiele wiemy  o naszym wszak bliskim sąsiedzie.
Całkiem przypadkowo tego dnia wylądowałam w Radomiu, a tam dzień niemiecki w Amfiteatrze ! Ucieszyłam się, bo w programie był warsztat robienia placka cebulowego. Warsztat to może za dużo, myślę że pokaz to dobra nazwa. Prowadziła go Pani Bettina Wiengarn. Co prawda na miejscu czekały już upieczone gotowe placki cebulowe, ale my krok po kroku poznawaliśmy jak można taki placek cebulowy przygotować w domu. Placek jest robiony na podstawie z ciasta kruchego z jajkiem. 
Wybór tematu niemieckiego w Radomiu nie wydaje się przypadkowy. W Radomiu i okolicach Radomia mieszkała duża mniejszość niemiecka przed wojną. 
Podstawą kuchni niemieckiej jest wieprzowina. A ulubionym składnikiem jest  kapusta kiszona, to królowa. Dania są pożywne, dość kaloryczne i podawane w dużych porcjach. Podstawą wyżywienia jest oczywiście chleb. W Niemczech podobnie jak u nas jest obfitość jego rodzajów. To już wiem od koleżanki, która tam na co dzień mieszka. 



Placek jest robiony na podstawie kruchego ciasta z jajkiem. Na farsz składa się duszona cebula na maśle z dodatkiem kminku. W wersji nie wegetariańskiej dodaje się wędzoną szynkę lub boczek. To zalewane jest masą z jajek i śmietany. I do piekarnika. Niemcy jedzą to zarówno na ciepło, jak i na zimno. Często stanowi przekąskę. Ja robię podobny w okresie zimowy z dodatkiem brukselek. Przepis jest na blogu. Koleżanka robi podobny placek, ale na bazie ciasta drożdżowego, jak już jest jesień. Myślę, że też zrobię niebawem...





27 lipca 2019

Pamiątki z Białorusi




Wyjazd na Białoruś został zaplanowany spontanicznie, po ogłoszeniu decyzji że na Igrzyska Europejskie można wjechać bez wizy. Decyzja o zakupie biletów uprawiających do wjazdu na Białoruś bez wizy zapadła bezzwłocznie. Przecież zawsze można ponieść takie niewielkie koszty ( 24 ruble białoruskie ), nawet gdyby chciało się zrezygnować. Miałam nawet chwilę wahania. Mówili że tam panuje niesłychany reżim, pełno policji na drogach, kontrole, restrykcje. A poza tym to skansen Europy. Spodziewałam się wyłącznie obrazków, jakie pamiętam z lat 80 tych z Polski, starych domów, podłego stanu ulic i jeszcze Bóg wie czego. Wątpliwości miałam jeszcze na granicy, chociaż po okazaniu biletu na sportowe igrzyska skierowano na  zupełnie inny pas obsługi. Przestraszyła nieco korpulentna pani, która zażądała dokumentu dotyczącego samochodu, jakim wjeżdżaliśmy. Już widziałam kłopoty, ale pani powiedziała że ten dokument można zaraz wypełnić. I pani jeszcze pomogła to zrobić. Pierwszy szok, to szerokie, bardzo dobre drogi. Drugi to że było czysto. Trzecie zdziwienie to pierwsza stacja paliw, która niewiele różniła się od naszych. Ale pomyślałam, że to może taka stacja zaraz po przekroczeniu granicy i jest inna. Nie. Każda kolejna była ok. Czyste toalety ( oprócz takich przy parkingach), różne przekąski, różne rodzaje kawy ( i to całkiem smacznej ), gadżety białoruskie i te związane z igrzyskami sportowymi. Te można było kupić w wielu miejscach. 



Kolejne zdziwienie wywołały dyskonty i supermarkety podobne jak w Polsce. Tego się nie spodziewałam. Były i sklepy typu naszego dawnego GS w małych miejscowościach, gdzie można było kupić podstawowe produkty spożywcze i nie tylko. Zanim wyjechałam czytałam co warto przywieźć z Białorusi, oprócz oczywiście dobrego alkoholu typu Starka. Kwas chlebowy jasny i ciemny. Dystrybutory stały na ulicach, jak niegdyś u nas saturatory. Najlepszy kwas piliśmy w skansenie pod Mińskiem. Niezły był też ten z jednej cerkwi w Mohylewie. Tam też kupiłam olejek pachnący, jak perfumy. 


Świetny chleb ciemny, ale nie taki słodki jak na Litwie. Sało i całkiem dobre wędliny. W Grodnie jeden mieszkaniec pokazał nam sklep, gdzie można kupić wędliny z jednego z kołchozów pod miastem. Przed wyjazdem sporo czytałam o tym co warto jeszcze przywieźć i zwróciłam uwagę na białoruską markę odzieżową Marc Formell. Ciuchy całkiem fajne, ale nie na mój rozmiar, ale za to kupiłam kilka par skarpetek dla chłopaków  w ciekawe wzory i kolory. W jednym ze sklepów w Grodnie kupiliśmy fajne skarpetki w czołgi. W innych sklepach z bielizną i ciuchami królowała też co ciekawe polska marka, która produkuje bieliznę oraz skarpetki, a w Polsce jej nie widuję. Na forach internetowych zachwalano piękne wyroby lniane. Nabrałam ochoty na lnianą koszulę z haftami. Niestety w kilu miejscach przymierzałam i nie znalazłam na siebie rozmiaru. Większość oferowanych ubrań jest w małych rozmiarach. Dopiero w dniu wyjazdu w Kobryniu znalazłam ładną bluzkę z haftem  w odpowiednim rozmiarze, ale nie lnianą. W Pińsku kupiłam fajną bluzkę przedsiębiorstwa  „Polesie „ o firmie dokładnie takiej, jaką  tu literalnie zapisałam.


W skansenie pod Mińskiem kupiłam laleczkę szmacianą w stroju z haftami, która jest tak umiejętnie uszyta, że może być panną i kobietką zamężną. Pani która je sprzedawała sama je szyła. W skansenie można było też zjeść całkiem nieźle i kupić samogon, m.in  świetną chrzanówkę. Próbowałam różnych smaków. Jedzenie też było bardzo dobre. W wolnej chwili jeszcze napiszę o tym skansenie. Na zdjęciu poniżej przemiły kelner, który był duszą tej karczmy. 


Ja najbardziej lubię jednak pamiątki jadalne albo związane z kuchnią. Dlatego kupowałam namiętnie zefirki, słodycze wyglądające jak beziki, które bezikami nie są. Są one robione z jabłek. Ci co spróbowali zefirków są nimi zazwyczaj zachwyceni. Chociaż ja po spróbowaniu pierwszych z Litwy  nie byłam zachwycona. Były dość twarde i myślałam że to bezy. Kolejne spróbowane na warsztacie kuchni białoruskiej mnie zachwyciły. Ale tam to były domowe i był w nich mocno wyczuwalny smak jabłek. Dziwię się że jeszcze plantatorzy jabłek nie wpadli, by zacząć  produkować zefirki w Polsce. Przed wyjazdem kupiłam mnóstwo opakowań zefirków o różnych smakach, żurawinowych, obsypane macą czy też klasyczne. Żałuję, że nie kupiłam tych nadzianych śliwką, a już prawie były w koszyku. Na zdjęciu pierwsze jakie kupiłam w sklepie wiejskim koło pięknej murowanej cerkwi. 



Na targu w Kareliczach kupiłam żółte maliny, jakich wcześniej nie jadłam i bardzo duże czosnki. Jak poszperałam w sieci to okazało się że to czosnek słoniowaty. Choć pan mówił, że dziki. Co ciekawe, najpierw kupiliśmy 3 sztuki, ale potem wysłałam męża po wszystkie. Ledwo zdążył, bo miejscowe kobiety już się nim zainteresowały. 


Warto kupić na Białorusi ceramikę, która jest tańsza niż w Polsce. A ma ciekawe wzory. W Lidzie kupiłam ładną miskę, którą wykorzystałam w Brześciu do zrobienia sałatki przed wyjazdem z Polski. Mieliśmy śmietanę i kiełbasę, której nie można przewieźć przez granicę. Na Białorusi warto spróbować białego sera, masła, śmietany, kefiru i riezanki. Żółte sery miejscowi odradzali, bo lepsze polskie. Rzeczywiście dużo serów żółtych było polskich. Dobre są kiełbasy suszone i oczywiście sało. Ale trzeba tym nasycić się na miejscu. 



Za to w Nowogródku kupiłam naczynia do zapiekania, podobne jak na zdjęciu poniżej. Co ciekawe były w zwykłym kiosku i zrobiono je na Ukrainie. 


Jeszcze w Grodnie, na zamku mój mąż wypatrzył dla mnie książkę o kuchni białoruskiej. Jest po białorusku, ale czytam bez problemu. Fajne opisy dań i ich pochodzenia oraz przepisy. Takie pamiątki bardzo lubię. 




25 lipca 2019

Wspomnienia z dawnego Lwowa





Wracam z pracy linią numer 141  na Grochów. Na przystanku przy Legii wsiada pani koło pięćdziesiątki. Siada przy oknie. Niepozorna kobieta. W ręku coś trzyma. Patrzę, a to granat. Nie, nie taki bojowy. Granat jadalny. I ona ziarenko  po ziarenku go zjada. Przypomniałam sobie swój pierwszy wyjazd do Lwowa. Wycieczka z naszego liceum. Kilka osób z mojej klasy, reszta z  innych. Jak odjeżdżaliśmy z Radomia to akurat w radiu leciał przebój " My name is Luka ". Trochę czasu spędziliśmy na granicy, jeszcze z ZSRR.  To był listopad 1991 roku. Zapamiętałam, bo urządziliśmy sobie już na miejscu Andrzejki i było dość zimno. Wschód mnie zawsze zaskakuje pogodą, zazwyczaj jest zimniej niż w Polsce w dniu wyjazdu. Wtedy doświadczyłam tego po raz pierwszy.
Było już zimno, ale jak pięknie. Zakochałam się we Lwowie od pierwszego wejrzenia. Te ulice, kościoły i kamieniczki. Mimo,że zaniedbane i zniszczone. Najbardziej podobała mi się Katedra Ormiańska. Zniszczone kościoły katolickie. Katedra św. Jura. To był też czas zmian. Co chwila spadały z budynków albo flagi ukraińskie, albo czerwone. Ale nie czuło się zagrożenia. Jedyne czego nie dało się znieść to było jedzenie jakie nam serwowali. Różne rodzje dań z kapusty z ziemniakami. Raz nam dali coś w rodzaju potrawki z kurczaka. Nawet ładnie pachniało. Ale po jednym kęsie okazało się, że kuraki użyte do tego dania zostały porąbane razem z kostkami, jak popadnie. Koszmar. Ciągle chodziłam głodna, a w sklepach był niewiele. Zapamiętałam tylko jakieś butelki, chyba z octem i jakieś suchary. Aż zaprowadzono nas na  bazar z owocami i warzywami. Ja kupiłam granaty, a koleżanka owoce zwane tam bomba. Podobne do pomidorów, ale słodko - gorzkie. Teraz myślę, że to mogły być persymony. I tak to przez cały pobyt jadłam granaty. Stąd skojarzenie z panią jedzącą w autobusie granat. Piłam tam pyszną kawę po lwowsku, parzoną w tygielku w piasku, w kawiarence, chyba azerbejdżańskiej. Siedzieliśmy na chodniku przed tą kawiarenką. Jak wszyscy wokoło. Tam było bardzo dobre ciasto, warstwowe. Pamiętam, że to było śmiesznie tanio dla nas. Mieliśmy pieniądze, ale nie było gdzie ich wydać. A jako atrakcję pokazano nam wieczorem cyrk. Wspominam ten czas spędzony tam jak trochę nierzeczywisty, lekko bajkowy. I niedawno znów wróciłam do Lwowa. Po raz trzeci. Ale to już zupełnie inna historia. Podobnie jak pobyt drugi. 
A dla Was kilka zdjęć z ostatniej wizyty we Lwowie. Niestety nie miałam przy sobie lustrzanki. Robiłam zdjęcia komórką. 











A na koniec ciekawostka. Pomnik znanego "ukraińskiego" artysty Nikifora....



20 lipca 2019

Zupa z kwiatami juki karolińskiej



Będąc u rodziców przed wyjazdem na Białoruś w Radomiu, podziwiałam ładne kremowe kwiaty na długich badylach w ogrodzie. Spytałam nawet mamy co to jest. Okazało się że to juka. Ładna pomyślałam, ciekawe czy jadalna. A parę dni później widzę relację mojego mistrza od dzikich roślin, u którego pobierałam nauki w Rzepniku na warsztatch - Łukasza Łuczaja. I o czym jest ta relacja ? O jukce karolińskiej. To kwiat jak najbardziej jadalny. Że jako roślina jadalna jest bardzo lubiana w Meksyku. Skojarzyłam Meksyk i zupę meksykańską, jaką serwują w niektórych restauracjach. Poszukałam też trochę w necie na temat tych kwiatów. Meksykanie dodają je do rodzaju gęstej zupy, lub jak kto woli gulaszu na bazie wieprzowiny z warzywami. Mój przepis to wypadkowa tego co wyczytałam z opisów na temat juki oraz własnej inwencji. Przyznam danie wyszło bardzo dobre. Do zagęszczenia, zgodnie z sugestią opisu użyłam skrobi kukurydzianej. Można użyć zamiast niej skrobi ziemniaczanej, albo nie zagęszczać potrawy wcale. 
Co ciekawe jeżdżąc ostatnio przez Polskę w dużej ilości ogródków przydomowych zauważyłam tą roślinę. Nie dziwi mnie to, jest ładna i zdobi obejście domu. A może wejdzie do kuchni polskiej ? 
Uwaga ! Nie jemy tych kwiatów na surowo ! Przed wrzuceniem kwiatów do dania trzeba je odpowiednio przygotować, ale to nic trudnego. Trzeba je kilka minut gotować w wodzie z solą.  


ok 0,5 kg mięsa wieprzowego z łopatki
2 cebule
1 ząbek słoniowego czosnku ( opcja )
2 ząbki czosnku
3 pomidory
1 kolba kukurydzy
1/2 papryki pomarańczowej lub czerwonej 
1  łyżka skrobi kukurydzianej
2 małe papryczki habanero
1 łyżeczka papryki wędzonej
1  łyżka masła
sól 
3 garście kwiatów juki 

Kwiaty juki delikatnie pozbawiamy słupków i myjemy. Następnie gotujemy około 15 minut w wodzie z łyżeczką soli. Wodę wylewamy.  Mięso pokrojone w kostkę 1.5 cm gotujemy w wodzie. Cebulę, czosnek, czosnek słoniowy oraz pomidory kroimy w kostkę. Na maśle smażymy najpierw cebulę i czosnek słoniowy, a jak lekko się podsmażą dodajemy czosnek i pomidory. Warzywa powinny zmięknąć. Mieszankę tą dodajemy do zupy, razem z papryką pokrojoną w kostkę oraz ząbki kukurydzy. A także habanero, sól do smaku oraz paprykę wędzoną. Gotujemy razem, aż smaki przejdą się nawzajem. Skrobię ziemniaczaną rozrabiamy w 2 łyżkach zimnej wody. Rozrabiamy i dodajemy do dania. Chwilę razem gotujemy. Na koniec wrzucamy kwiaty juki. Serwujemy gorące. 



Banany w cieście po wietnamsku

Moja ulubiona słodka przekąska z barów wietnamskich. Niektórzy mówią  że to danie z ich czasów studenckich. No, ja chyba ich podczas studiów...

Wasze ulubione