27 lutego 2018

Na bajgiel do "Bajgla" w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą.



Słowo "  bajgiel " kojarzy mi się z dwoma miastami. Radomiem i Nowym Jorkiem. To drugie można szybko obczaić, ale Radom ? Tak, pierwsze bajgle jadłam w Radomiu i wcale nie przypominają mi tych nowojorskich, ani też obwarzanków krakowskich. Coś w stylu małych obwarzanków nanizanych na sznurki, takie które sprzedają na targach, tylko duży  z ciemną skórką. Bez skręceń  i posypki.  Takich bajgli nie spotkałam nigdzie. W Radomiu ich już się chyba też nie kupi, bo były sprzedawane w jednym sklepie, który już nie istnieje, a budynek zieje pustką i zniszczeniem w samym centrum miasta. Ale, ale wróćmy do Nowego Jorku, tfu... znaczy do Kazimierza nad Wisłą. Przyjechać tutaj, to jak powrócić do czasów dzieciństwa, kiedy zazwyczaj przyjeżdżaliśmy tu z zespołem Pieśni i Tańca Ziemi radomskiej albo z grupą plastyczną ze świetlicy " Puchatek " na plener. Nie było to wtedy miasteczko lansu i super lansu.  Zaczynało być modne w latach moich studiów. Czasem tam się kończyło świętowanie zdanego egzaminu. Stare dzieje. Od kilku lat miasteczko przeżywa oblężenie w weekendy, szczególnie letnie i w długie weekendy majowe czy czerwcowe. Przyznam, że ja wtedy akurat je omijam dużym łukiem. Hałaśliwe towarzystwo w ogródkach i w restauracjach. Tłumy na rynku głównym i małym. Wiem, bo raz trafiłam tam w weekend majowy. Jedyne miejsce było przy bulwarach wiślanych, a tam królowało piwo. Widziałam z daleka kilka osób z pracy.  Czy to można nazwać wypoczynkiem ? Polecam Kazimierz, ale na tygodniu, a najlepiej w czasie gdy nie ma świąt, ferii, wakacji i długich weekendów. Zwłaszcza tych ostatnich. 


W restauracji byliśmy dwa razy, zawsze w okresie zimowym.  Trafiliśmy tam przypadkiem, bardzo zziębnięci po zwiedzaniu zamku z deczka już  odbudowanego. W menu dania jak opisano  z kuchni polskiej i żydowskiej. Za pierwszym razem zjedliśmy czulent,  kawior żydowski oraz danie zwane kawiorem wegetariańskim. Czulent całkiem niezły rozgrzał i pokrzepił. 


To danie mnie trochę zdziwiło i rozczarowało, bo smak był taki mało wyrazisty. Bardziej smakował mi dodatek do dania czyli cebularz. 


Kawior żydowski podany w formie sałatki z luźno podanymi składnikami, a nie w postaci pasty jak ja go serwuję.  Przepis na moją wersję jest tutaj


Za drugą " razą " jedliśmy bajgiel z kawałkami mięsa oraz przepyszna zalewajka kazimierska z kapustą kiszoną, zabielana na drobiowym bulionie. Z  pysznymi gęsimi skwarkami.  Przyznam że to jedna z lepszych zup jakie kiedykolwiek jadłam.  Bardzo podobna do zupy- dania sztandarowego mojej nieżyjącej już teściowej - barszczu z kapusty, który o dziwo wcale nie jest zupą na zakwasie. Na szczęście przepis na to cudo od niej dostałam. A tą zupę z restauracji też chcę  odtworzyć w domu, bo jest przepyszna. Zamówiłam ją, bo usłyszałam jak pani ze stolika obok zachwalała ją mężczyźnie siedzącemu naprzeciw niej. 


Bajgiel był bardzo smakowity z frykadelkami cielęcymi i indyczymi. Gdy powiedziałam że chcemy oboje spróbować  bajgla i zupy podała nam je podzielone. Chyba po raz pierwszy nam ktoś to sam zaproponował. Obsługa kelnerska bardzo miła i pomocna. 


W karcie jest kilka ciekawych deserów oraz całkiem niezłe kawy i czekolady pitne. Wybraliśmy paschę, bo lubię próbować ten deser w różnych miejscach i tutaj było całkiem niezłe. Na zdjęciu tylko połowa porcji, bo pani kelnerka spytała czy podzielić również deser. Wersja ze spodem  typu oreo.    


Restauracja mieści się w ładnym budynku niedaleko dużego rynku, obok małego rynku. Zaraz obok znajduje się budynek, gdzie kiedyś była synagoga. Teraz jest tam Muzeum Żydów Kazimierskich. Z okien restauracji widać ładnie mały rynek oraz Kościół Reformatów.





26 lutego 2018

Makaron z pastą serwowany z czarnym czosnkiem



Wracam po krótkiej przerwie z nowymi siłami. Dziś napiszę co nieco o produkcie, który dopiero odkryłam. Czarny czosnek. Słyszałam już o nim od paru lat. Zbierałam się, by go gdzieś zamówić, bo robienie samemu się zupełnie nie opłaca. I ostatnio kupując coś w sklepie z tzw. naturalną medycyną zobaczyłam reklamę czarnego czosnku. Zapytałam sprzedawcę w chwili między badaniem nawilżenia skóry, a płaceniem za to co już miałam na ladzie. Okazało się że jest. Pan pokazał mi mały słoiczek. Wyobraziłam sobie na jak długo starczy, choć z drugiej strony jeżeli miałaby być ohydny, to lepiej może nie ryzykować. Tym bardziej że cena tego specyfiku jest dość wysoka. Przypomniało mi się jak smakowałam z moją koleżanką po raz pierwszy natto w jednej z restauracji japońskiej,  smak oraz zapach był nie do zaakceptowania . Ale pan zapewnił mnie że to jest przyjemny, lekko słodki smak czosnku, ale już bez agresywnego zapachu i smaku. Zaryzykowałam i to duże opakowanie. Już w domu okazało się na szczęście że z natto to nie ma nic wspólnego. Smak lekko słodki z wyraźną nutą dymną, trochę jak wędzone węgierki.  Bardzo delikatny smak i zapach. Ważne jest by nie poddawać go obróbce cieplnej. Ten czosnek ma jeszcze więcej właściwości zdrowotnych niż nasz poczciwy, nie przetworzony biały ząbek. Nie można też go nadużywać, bo działanie jest silne. Bo to naturalny antybiotyk o silnych właściwościach przeciwzapalnych, bakteriobójczych, przeciwgrzybicznych, antywirusowych i antynowotworowych.  W Azji uważano że przedłuża życie. Dlatego warto go nabyć i dodawać gdzie się da. Ja dodałam do pierwszego dania, jakie robiłam po jego zakupie.  Sos do makaronu można zrobić z dodatkiem pancetty lub bez. 


Składniki
500 makaronu orcchiette ( uszka )
2 grube plastry pancetty ( opcja )
750 passaty pomidorowej
1 liść laurowy
2 kulki ziela angielskiego
1 łyżeczka oregano
2 ząbki czosnku
2 średnie cebule
olej do smażenia
listki bazylii 
kilka ząbków czarnego czosnku

Cebulę kroimy w kostkę smażymy na oleju, na lekko złoto. Dodajemy passatę pomidorową oraz przyprawy. Następnie możemy dodać drobno pokrojoną pancettę. Dodajemy zmiażdżone ząbki czosnku. Gotujemy kilka minut, by smaki się przegryzły. Mieszamy ugotowany al dente makaron  z sosem. Podajemy ze świeżymi listkami bazylii i posypane ząbkami czarnego czosnku. Po 2 ząbki na osobę. 

24 lutego 2018

Ramen Day: Hakata Style Tonkotsu Ramen z Mangalicy.



W warszawskiej restauracji Uki Uki serwującej rameny i nie tylko rameny po raz kolejny odbył się RAMEN DAY.  Tym razem wydawane były porcje Hakata Style Tonkotsu Ramen z Mangalicy. Mangalica była z Crazy Butcher. 


Mangalica to rasa świni z Węgier, którego mięso jest bardzo charakterystycznie poprzerastane tłuszczem, podobnie jak wołowina marmurkowa. A jak wiadomo tłuszcz jest nośnikiem smaku umami. Całe danie było takie bardzo umami jak lubię. Bulion na mangalicy oraz proste, cienkie kluski w wersji z regionu Hakata. To się nie mogło nie udać. 


Do Uki Uki na Kruczej warto wpadać nie tylko w ramen day. Ja lubię najbardziej ramen miso, krewetki i warzywa w tempurze. Raz jadłam udon z bulionem rybnym, ale to nie danie w moim stylu. 



17 lutego 2018

Słodko-kwaśny przewodnik, na jaki czekaliście.



Nareszcie powstała książka, która powinna się pojawić kilka ładnych lat temu. " Słodko-kwaśna historia, czyli wszystko co chcieliście kupić w wietnamskich sklepach, ale baliście się zapytać ", została napisana przez Wietnamczyka  Ngo Van Tuonga oraz zilustrowana przez Dorotę Podlaską. Wietnamczykom Polska kojarzy się ze śniegiem. Dlaczego ? Sama byłam zdziwiona. 
Kiedy błądzący jak dziecko we mgle Polacy stawiali pierwsze kroki w sklepach z wietnamską żywnością. Taki znajdował się  na Stadionie, blisko dworca  Warszawa Stadion.  A w nim mnóstwo wszelkiej maści zieleniny, dziwne owoce i warzywa ( kto wie czy to rzeczywiście warzywa czy owoce ), słoiczki z różną zawartością, puszki i sosy w różnych buteleczkach. Oszałamiał ogrom nieznanego jedzenia, czułam dreszcz radości.

sklep na Stadionie


Ja do tego sklepu chodziłam jak na nieznaną, pełną przepraw, najeżoną nieznanymi przeszkodami przygodę. Odurzał z lekka zapach tego sklepu, z resztą dzisiejsze sklepy wietnamskie pachną podobnie. Nie wiem czy to wynik zmieszania wielu zapachów czy jakiś konkretny zapach jednego produktu. Sprzedawcy wówczas nic nie  mówili po polsku albo " to jest dobre " albo " nie umie zrobić ". Ten drugi tekst usłyszałam oglądając paczuszkę z  młodym,  zielonym ryżem. Wtedy oczywiście tego nie wiedziałam.  Już miałam odłożyć na miejsce, ale zobaczyłam wzrok sprzedającej i już wiedziałam że się nie poddam. Tam kupiłam mój pierwszy sos rybny, który tak mi wtedy śmierdział, że go wylałam. Już wtedy kupowałam tam duże paki ryżu jaśminowego i makaron ryżowy. Kupowałam zieloną kolendrę, którą znałam oraz pak choi, o którym przeczytałam w jakiejś ilustrowanej książce z przepisami na wok. Czułam że tam jest ogrom niesamowitych towarów, których ja nie byłam w stanie rozszyfrować. Nie wpadłam jeszcze wtedy na pomysł, by prosić o nazwę wietnamską na kartce. Na Stadion chodziłam wyłącznie na zakupy jedzeniowe do Wietnamczyków, nikt wtedy nie otworzył mi królestwa tamtejszego jedzenia. Widziałam budki z jedzeniem, nazwy po wietnamsku które mi nic nie mówiły. Bałam się wejść i zamówić cokolwiek.



Z żalem żegnałam zamknięcie Stadionu, bo miałam wrażenie że coś bezpowrotnie się kończy, że zniknie to miejsce i oczywiście mój sklep z żywnością. Mówiono już wtedy że większość kupców przeniesie się do Wólki Kosowskiej. Myślałam - gdzie to jest ? Jak zaczęłam pisać ten post to mi się przypomniało, że na studiach podyplomowych o tematyce społeczno- kulturowych problemy  wielokulturowości, jakie skończyłam kilka lat temu zrobiłam prezentację o naszych Wietnamczykach. Były tam zdjęcia ukradkowo robione na zwijającym się już stopniowo Stadionie i  zdjęcia z imprez z kompleksu świątyń na Zamojskiego.  Bywając w tamtych miejscach, których już nie ma,  miałam wrażenie że przenoszę się w inne miejsce na ziemi.


Potem nauczyłam się robić sama zakupy, znajdować zupełnie nieznane produkty, gotowe dania jak bunh chung, sałatkę z ze skórek czy sałatkę z flakami, zieleninę, warzywa i owoce. Raz nawet mięso kozy kupiłam i owoc gac, barwiący na czerwono np. ryż. Czasem uda mi się kupić ulubioną pastę mojego syna - mam tep chung. 


Albo kupowałam produkty z opisem np " jeść z ryżem " albo z napisami po wietnamsku co za dania można z danej rzeczy zrobić. Czasem w skrócie dostawałam cały przepis na jakieś danie.

suszona wieprzowina

Ugotowałam zupę z liści z drzewa, jak ją nazwał mój mąż. Ale znajomi i tak mnie pytają, ale jak ty tam to poznajesz, jak kupujesz, co z tego robisz.


Teraz mogę  im polecić książkę, którą już przeczytałam. Oprócz wspomnień Wietnamczyków, którzy związali swe losy z Polską, są tam opisane warzywa, owoce, zieleniny, gotowe produkty, sosy i inne smakowitości, które można dostać w sklepach wietnamskich. Ale nie jest to suchy opis, tylko barwna historia, okraszona różnymi zabawnymi dygresjami. Część opisująca produkty jest ujęta na zasadzie przewodnika. Jest tam też kilka typowych potraw wietnamskich, część już jest znana większości jak sztandarowa zupa PHO czy tzw sajgonki. Z książki dowiedziałam się kto taką nazwę wymyślił dla tego dania. Mało kto z Polaków wiedział że są to Nem. Większość do tej pory nie wie. I tak sobie myślę, że czas już najwyższy by Polacy dowiedzieli się o tym jaka społeczność mieszka obok nich. Że tekst " idę do Chińczyka" jest po prostu śmiechu wart, bo w większości pracują tam Wietnamczycy i oni dla nas gotują. Warto poznać oryginalną kuchnię wietnamską, bo dania typu kurczak słodko-kwaśny czy wieprzowina curry czy kurczak w cieście, to dania typu pol-viet i coś tam jeszcze azjatyckiego.  Na szczęście coraz więcej jest miejsc, gdzie można kupić takie dania. 



A tym którzy lubią gotować polecam wybrać się do jednego ze sklepów wietnamskich z żywnością i zaszaleć z książką w ręku. Sklepy są w podwarszawskiej Wólce Kosowskiej, oraz w Warszawie na targowisku na Bakalarskiej i na Marywilskiej. Zazwyczaj robię zakupy w Wólce jadąc po drodze do rodziców. 
Korzystając z książki można sobie pozwolić na komfort nie błądzenia we mgle, jak to było mnie dane już ponad piętnaście lat temu. Warto kupić kilka składników i w domu ugotować coś wietnamskiego. Ja przymierzam się do ugotowania zupy bun bo hue, bo kiedyś spróbowałam i bardzo mi smakowała. Mam ochotę również kupić super gorzką balsamkę i nadziać ją mięsem, choć przyznam że chętnie bym spróbowała tego dania w jednej z restauracji. 


16 lutego 2018

Kuchnia wegańska z Majorki z Natalią




Byłam na warsztacie który prowadziła Natalia. To już kolejny w którym uczestniczę, w całości poświęcony szeroko pojętej kuchni wegańskiej. Tym razem robiliśmy trzy dania kuchni codziennej z Majorki. Dań jedzonych w domach jej mieszkańców. Dziwią szczególnie konsystencje dań, które zwane zupami wcale jej nie przypominają. Są to bardziej luźne zapiekanki, bardzo aromatyczne i sycące. Zwyczajowo robi się je w glinianych naczyniach i na końcu zapieka w piecu. Dodać trzeba, że kuchnia majorkańska jest zwyczajowo mięsa, trudno znaleźć coś typowo dla wegan. Nawet w daniach warzywnych  może być tłuszcz zwierzęcy. 


Natalia podzieliła nas na trzy grupy i każda z nich robiła inne danie. Ja ze swoją grupą robiłam tumbet, na które to danie przepis umieściłam na końcu posta. Przepisy przedstawiam uprzejmości dzięki Natalii, która pozwoliła je umieścić. 


Do jednego z dań,  a mianowicie do  frit mallorquí ( zdjęcie na początku postu ) został użyty seitan, własnoręcznie robiony przez Natalię. Jak nie wiecie seitan to gluten pszenny w czystej postaci. W tym daniu na Majorce jest  dodane mięso, a weganie oprócz seitanu mogą dodać tempeh lub tofu wędzone. Tym którzy nie są uczuleni na gluten polecam spróbować dobrej jakości seitana. 




Zupa majorkańska. Wszystkie dania były smakowite, a mi najbardziej odpowiadało danie poniżej,  Może to przez  dodatek kapusty, która akurat tego dnia bardzo była mi potrzebna ? Nie należy zbytnio się dziwić, ale to danie o konsystencji luźnej zapiekanki jest zupą... Na dodatek to danie - w którym wykorzystuje się  różne warzywa i suchy żytni chleb. Nie mógł być świeży, gdyż wtedy nie udałoby się go pokroić na ultra cienkie plasterki. Prawie przezroczyste. Jak Natalia pokazała nam jak cienko ma być pokrojony ten chleb, to nie wierzyłam że to jest możliwe. Jednak nie dla chłopaka z Macedonii, który pokroił go na cieniutkie plasterki, takie akurat jakie były nam potrzebne.



To danie to typowa kuchnia przednówka, czyli obecnie na czasie.  Być może niebawem zrobię taką zupę majorkańską i się pochwalę. Co ciekawe wywar jaki powstaje w czasie przygotowywania tego dania jest odlewany i już nie ląduje w późniejszej obróbce w daniu.


A wywar ten jest znakomity w smaku, może służyć jako baza do innej zupy, lub można go wypić lub zjeść maczając w nim  świeże pieczywo, co my zrobiliśmy, czekając na dania właściwe.






Tutaj pozwalam sobie wtrącić to co mówiła, lub pisała Natalia o daniu, które akurat przygotowywałam. Tumbet  ( zdjęcie jest poniżej ) to lokalna odmiana pisto, albo generalnie potraw śródziemnomorskich. Bo właściwie w każdym kraju południa Europy odnajdziemy jakąś wersję tej potrawy. Składniki są prawie zawsze te same. Czym się różni więc Tumbet? Tym, że każde warzywo przygotowuje się osobno, dopiero na sam koniec zalewa się je razem sosem, ale po kolei. 

składniki:   
1 kg. ziemniaków
bakłażan duży lub 2 małe
czerwone papryki
1 cukinia
puszki pomidorów w całości lub kawałkach
Sól,
Czosnek
Liść laurowy                                                                                                                                       

Obrane ziemniaki, bakłażana, cukinie lub kabaczka, papryki kroimy w plastry. Każde z tych warzyw  smażymy oddzielnie na niewielkiej ilości oleju, a najlepiej oliwy. Dodajemy tylko trochę soli i liść laurowy. Możemy wszystko oczywiście robić na tej samej patelni tylko na raty. Pamiętajcie, że bakłażana trzeba posolić i odstawić aż puści wodę z goryczą. Potem najlepiej odcisnąć go na papierowym ręczniku. I smażyć go należy na bardzo niewielkiej ilości tłuszczy bo bardzo wciąga go do środka. Na koniec robimy sos pomidorowy z przesmażonym drobno pokrojony czosnkiem a najlepiej przeciśniętym przez praskę. Dodajemy trochę soli, pieprzu i łyżeczkę cukru by zniwelować kwas w smaku. W żaroodpornym naczyniu układamy warstwami warzywa. Na spód ziemniaki, potem jak chcecie a na koniec polewamy sosem i na 5 góra 10 min. do piekarnika. I już. Na Majorce to się serwuje jako typową przekąskę (tapa) z chlebem.       

Przyznam, że dania bardzo mnie zaskoczyły, może oprócz tego które ja robiłam, a na które przepis jest powyżej. Nieco przypomina ono musakę. Próba zastępowania mięsa w daniach jednak typowo mięsnych udała się znakomicie. Czekam na kolejne warsztaty Natalii, może niebawem ze swej słonecznej Majorki do nas wpadnie choć na chwilę.

09 lutego 2018

Pielmieni z mięsem.


W zimowy, śnieżny poranek udaliśmy się w drogę ze Sławatycz ( gdzie byliśmy na feriach zimowych ) do Chełma. Miasto wcześniej mi nieznane powitało bardzo nas bardzo mroźnym i wietrznym powietrzem. Nawet mi w ciepłym kożuchu było bardzo zimno. Miałam wrażenie, że zimno przenika mnie aż do szpiku kości. Wschód, pomyślałam. To chyba normalne. Wynik tego był taki, że od razu chcieliśmy się gdzieś rozgrzać, zamiast zwiedzać miasto. Ale na placyku niedaleko głównej ulicy zobaczyliśmy tłumek ludzi i kilku sprzedających. Prowizoryczny, tymczasowy bazarek. Na prowizorycznym bazarku 3 osoby sprzedawały, a tłum obstępował je dość licznie. Okazało się że sprzedające to Ukrainki. Na początku nic nie przykuło mojej uwagi. Jakieś sprzęty o niewiadomym przeznaczeniu, różne maści w tubkach, specyfiki w słoikach. A mój mąż nagle spytał czy jedna ze sprzedających może mu coś  pokazać. Oczy mi rozbłysły. Pielmienica !!!  Pierwszą zobaczyłam u gospodyni w Rutkach koło Dubicz Cerkiewnych niedaleko Hajnówki , gdzie byliśmy niegdyś na wakacjach letnich. Szukałam takiej w różnych miejscach. Może wysiłki spełzały na niczym. A tu taka niespodzianka ! Nawet przestałam żałować, że zmarzłam jak diabli. Ściskając w rękach pielmienicę ruszyłam z rodziną na poszukiwanie miejsca z gorącą herbatą, by się rozgrzać.  Wizja złotawego, starego,  parującego samowara pojawiła się w mojej głowie zupełnie surrealistycznie. Szybko trafiliśmy na szczęście do cukierni, gdzie oprócz herbaty były też  smakowite pączki. Zaczęliśmy odmarzać stopniowo. A ja już zaczęłam marzyć o pielmieniach. Jeśli jeszcze nie wiecie co to takiego  pielmieni to wyjaśniam. Rosyjskie małe pierożki z farszem z surowego mięsa. Pochodzą z Syberii.  Oprócz mięsa wołowego i wieprzowego powinno dodać się również baraniego oraz trochę łoju nerkowego. Łój nerkowy udało mi się tego dnia zdobyć, baraniny nie. Ale to nic straconego. Będzie powtórka. 
Robiąc pielmieni przy pomocy  pielmenicy, należy pamiętać że ciasta pójdzie więcej niż gdyby je zrobić tradycyjnie.  Nie wiem jak Wy, ale ja jestem mistrzynią upychania farszu w cieście. W tym przypadku ta cecha się nie przydała.  



Ciasto:
80 dag mąki pszennej
2 średnie jaja
1 łyżeczka soli
2 łyżki oleju
gorąca woda – tyle, ile wchłonie mąka

Farsz:
30 dag mięsa wołowego
20 dag mięsa wieprzowego
mały kawałek łoju nerkowego ( opcja )
2 średnie cebule
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
około 1/3 szklanki zimnej wody

woda do gotowania
kwaśna śmietana do podania
rosół domowy ( opcja )


Mąkę przesiać, dodać sól, olej, wbić jajko i wyrobić ciasto. Stopniowo dolewać gorącą wodę. Powinno jej być tyle, aby powstało elastyczne, sprężyste ciasto. Wyrabiać. Włożyć do miski, okryć ściereczką i zostawić na 30 minut, aby odpoczęło.
W czasie gdy ciasto dochodzi przygotowujemy farsz, Mięso  mielimy na drobnych oczkach razem z cebulą. Następnie dodać sól i czarny pieprz. Dobrze wymieszać, rękami najlepiej. Stopniowo dolewać wody. Wyrabiać na jednolitą masę. 
Ciasto  wałkujemy bardzo cienko i rozkładamy na pielmienicy, we wgłębieniach układamy farsz, małe porcje. Przykrywamy drugim płatem ciasta i wałkujemy. 
Wrzucamy je w partiach około 30 sztuk na wrzącą osoloną wodę ( dodatek liścia laurowego będzie atutem ) i gotujemy około 10 minut od wypłynięcia. 
Można podawać ze śmietaną, octem lub w rosole. 


04 lutego 2018

Salmon congee. Ryżanka po chińsku z łososiem


Gdy pojechałam na spotkanie z gotowaniem w międzynarodowym gronie w ramach Cook'nLearn to poznałam całe grono Chińczyków z Hong Kongu. Razem mieliśmy gotować różne dania, dwa miały być chińskie. Ponieważ Chińczyków było bardzo dużo, to głownie oni gotowali, Zaczęłam przyglądać się ich poczynaniom. Kroili cebulę oraz wieprzową wędlinę. Oraz gotowali ryż na gęsto. Spytałam wprost czy nie gotują congee. Zdziwieni spytali skąd ja o tym wiem. Wtedy pokazałam im moje zdjęcia w telefonie z przygotowanym przez siebie congee z łososiem. Bardzo się im podobało. 
A moje congee zostało zrobione zupełnie przez przypadek. Kiedyś o tym daniu obejrzałam cały program i trochę czytałam potem na ten temat. Miałam ochotę je zrobić, ale odłożyłam to na czas nieokreślony. Tymczasem pewnego dnia nastawiłam ryż jaśminowy, by zrobić go jako dodatek do łososia na parze. Łosoś leżał już doprawiony shiso ( przyprawa japońska w postaci wysuszonych liści pachnotki fioletowej )i czekał na swoją kolej. Ryż się gotował, a ja oglądałam jakiś program kulinarny. Jak zajrzałam do garnka, ryż już był przegotowany. Zaczęła się robić papka. Na początku się wkurzyłam, ale potem przypomniała mi się chińska, a właściwie azjatycka ryżanka. Dlaczego azjatycka ? Bo jest to danie robione w kilku krajach azjatyckich, zwłaszcza w Azji Wschodniej. Zazwyczaj na śniadanie. Dolałam do mojego ryżu gorącej przegotowanej wody i postanowiłam rozgotować ryż na papkę. To bardzo wdzięczne danie, które można zrobić ze swoimi ulubionymi dodatkami. Najważniejszy jest jednak ryż, który należy odpowiednio przygotować. Bardzo ważny jest etap płukania ryżu, a potem trzeba już tylko pilnować by się rozgotował, a nie przypalił. 


Składniki

1 szklanka ryżu jaśminowego
około 5 - 6 szklanek wody
około 200 gr świeżego łososia
2 łyżeczki przyprawy shiso ( opcja )
1 pęczek dymki lub szczypioru czosnkowego
kilka listków pachnotki
sól do smaku
2 łyżeczki czarnego sezamu
1 łyżka oleju sezamowego ( opcja )

Ryż płuczemy, aż woda będzie przezroczysta. Następnie gotujemy w ryż w garnku z grubym dnem lub w garnku do gotowania ryżu kilka godzin. Solimy do smaku. Moją pierwszą ryżankę gotowałam trochę za krótko, bo tylko około 4 godziny. Kolejną gotowałam o 2 godziny dłużej. Dobrze jest zaglądać co jakiś czas, by sprawdzić czy ryż się nie przypala. Gdy ryż jest już gotowy to wykładamy go do misek i dodajemy do niego dodatki. U mnie był to łosoś ugotowany na parze z dodatkiem przyprawy shiso z pokrojonym szczypiorem czosnkowym lub dymką, listkami pachnotki oraz uprażonym na suchej patelni sezamem. Można polać odrobiną oleju sezamowego do smaku. 




Banany w cieście po wietnamsku

Moja ulubiona słodka przekąska z barów wietnamskich. Niektórzy mówią  że to danie z ich czasów studenckich. No, ja chyba ich podczas studiów...

Wasze ulubione