05 września 2018

Włoskie jedzenie we Włoszech cz.I.


Zrobiło się jesiennie. Pora na włoskie wspomnienia głównie kulinarne, bo być może znów zagoszczę na ziemi włoskiej. 
Byłam wtedy co prawda na pielgrzymce związanej z Janem Pawłem II, a nie na kulinarnej wyprawie, to nie przeszkodziło mi jednak chłonąć Włochy od tej strony, jeśli czas zorganizowanej wyprawy na to pozwalał. 

Pierwsze spotkanie z kuchnią włoską to śniadanie we włoskich Alpach. Było podobnie jak w Polsce, choć bardziej na słodko. Wędliny, sery i dżemy. Ale na szczęście niezła kawa z ekspresu i ciasta. Jedno chyba z pomarańczą, a drugie z jabłkiem. Całkiem  niezłe. Z Tarvisio ruszyliśmy na Padwę. 



Gdzie tylko się dało piłam kawę. Z czasem tak jak większość Włochów espresso. Kawa na jeden łyk podawana ze szklaneczką wody. Czasem cappuccino. Obsługujący na stacjach benzynowych, czy w barach szybkiej obsługi bardzo szybko robią kawę i ją podają. Włosi podchodzą tylko i zaraz dostają swoją kawę. Kawa podawana jest taśmowo 



W Padwie raczyłam się lodami. Ciekawy system nakładania-  szpatułką, który to sposób potem i w Polsce znalazł zwolenników. Ale im większą ilość porcji się kupowało tym do zapłaty wychodziło taniej.


W wielu miejscach można zjeść na szybko pizzę, w trzech wariantach smakowych zazwyczaj, margheritę, z salami i z cukinią bardzo cieniutko pokrojoną. Nie jest to pizza najwyższych lotów, ale całkiem zjadliwa. Najlepszą pizzę jadłam we Włoszech w Rzymie, gdy poszliśmy ją zjeść ze znawcą tamtejszych lokali gastronomicznych, naszym opiekunem pielgrzymki. 




Nocleg w Rimini. Teraz i później podawano nam jako obiadokolację - dwa drugie dania. Czyli na pierwsze zazwyczaj jakiś makaron. Przeważnie w sosie pomidorowym, a na drugie zazwyczaj kurczak pieczony z ziemniakami. No wiem, że makaron nie stanowi we Włoszech dania głównego, ale po zjedzeniu miski makaronu z sosem nie bardzo miałam ochotę na coś więcej. Po kilku dniach brakowało mi też jakiejś zupy. 


Śniadanie w Rimini nie było zbyt smaczne. A najgorsza była kawa. W ogóle najgorsza jaką piłam we Włoszech. Ale czekał nas Asyż i to miało wynagrodzić męki kawowe. 

W Asyżu jest mnóstwo urokliwych miejsc gdzie można wypić kawę i zjeść coś dobrego. Można było wybrać miejsce ustronne, ale na samym środku ruchliwego deptaku. 


Kawa w takim miejscu smakuje wybornie. Można spokojnie siedzieć i obserwować ludzi kłębiących się wokół. Czas jakby się zatrzymuje w takich miejscach. 


 A potem podróż do Wiecznego Miasta. Kilka dni na smakowania Rzymu, choć raczej z doskoku niż na całego. Wszak przybyłam na Kanonizację Jana Pawła II i to jest najważniejsze.  


W Rzymie oczywiście tłumy turystów wszelkiej narodowości. Trudno było znaleźć miejsce by coś zjeść dobrego i nie za miliony euro. Kawy jednak sobie nie mogłam odmówić, zgodnie z pouczeniem naszego opiekuna, zamawianej i pitej przy barze. 


W Rzymie w wielu miejscach zachwycały wielkie drzewka laurowe. Coś co u nas jest sprzedawane w małych torebkach, tam zachwyca świeżością i ilością. Po powrocie do Polski okazało się, że można dostać u nas liście laurowe w doniczkach. Oczywiście 





Oprócz drzewek laurowych na naszym kempingu rosły drzewka kocanki włoskiej, w Polsce nazywanej nie wiem dlaczego curry. Kocanka ma zapach bardziej rosołowy niż curry, ale widocznie tak akurat kojarzyło się innym. Można używać do aromatyzowania potraw, ale potem lepiej usunąć z potrawy, bo same gałązki mają posmak gorzkawy. 



Podczas obiadokolacji na kempingu we Włoszech serwowano nam zazwyczaj różne typy makaronów na pierwsze danie, zazwyczaj z sosem pomidorowym, a na drugie pieczony kurczak z ziemniakami. Ja zazwyczaj zjadałam swój makaron i oddawałam kurczaki zgłodniałym kolegom z pielgrzymki. Po pierwsze nie przepadam za kurczakiem, po drugie ileż można jeść tego kurczaka? Czy ktoś podał Włochom jakąś ściągawkę na temat żywienia Polaków ? 


Pożegnaliśmy Rzym i wieczorem dotarliśmy do Fuggi w rejonie Lacjum. Tam czekała na nas dziwna obiadokolacja w postaci wędliny panierowanej w bułce tartej i jajku i następnie usmażonej, serwowanej z kupką frytek i sałatą. Jedyne co mi przyszło do głowy to cotechino, czyli rodzaj surowej włoskiej kiełbasy. Ale to coś cotechino, które raz kupiłam i zrobiłam z soczewicą nie przypominało. Bardziej była to  może jakaś wędlina typu mortadela ? Przyznam, że nawet miałam takie skojarzenia z dawnymi czasami PRL, gdy polska mortadela była panierowana w jajku i podawana w daniach obiadowych. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Banany w cieście po wietnamsku

Moja ulubiona słodka przekąska z barów wietnamskich. Niektórzy mówią  że to danie z ich czasów studenckich. No, ja chyba ich podczas studiów...

Wasze ulubione