20 września 2018

W poszukiwaniu kościoła, San Miniato i pierwsza włoska kolacja


Poranek przywitał nas pysznym śniadaniem w wykonaniu Joasi. Ja najbardziej lubiłam jej pasty do chleba w różnych odsłonach. Po takim śniadaniu z kawą z ekspresu aż chciało się żyć !


Gdy jest się w innym państwie trafienie na mszę w odpowiednim czasie jest niezłym wyczynem. Dzięki poszukiwaniu kolejnych świątyń zobaczyliśmy sporo ładnych miejsc i zakątków. Najpierw udaliśmy się do małego miasteczka obok naszej agroturystyki, ale okazało się że msza już się kończy.


Już schodziliśmy stromymi schodkami z placu kościelnego, gdy zauważyłam suszące się w słońcu figi. Tak po prostu wystawione na słońce na blasze. 




Pojechaliśmy do pobliskiego Castelflorentino, za radą wiernego z poprzedniej mszy, ale trafiliśmy nie do tego kościoła. Przejście do kolejnego wąskimi zaułkami tego miasta do kolejnego kościoła pozwoliło znów odkryć ładne miejsca i kolejne włoskie koty. 










Jeden wylegiwał się na schodach do tego właściwego już kościoła. Nasza wędrówka po pobliskich kościołach trochę trwała, ale uważam że warto było przybyć do tego ostatniego. Tak miało być. Już na miejscu w świątyni zbierali się wierni i pod przewodnictwem kierownika orkiestry ćwiczyli pieśni na mszę. Byłam zdziwiona potem, że tak jak bym uczestniczyła w jakieś specjalnej celebracji z chórem ( złożonym z wiernych ) i orkiestry z perkusją. To było niesamowite przeżycie. Wszystko do siebie pasowało, te widoki, przeżycia, nawet dość upalna pogoda.  




Po powrocie z mszy, która miała tak wspaniałą oprawę muzyczną była chwila relaksu w agroturystyce przed następnymi przygodami. Odkryłam, że można koło naszego budynku skosztować fig prosto z drzewa. Przyznam Wam, że takie figi smakują zupełnie inaczej niż te kupione po trudach podróży w Polsce. Jak się je zrywa prosto z drzewa, to wypływa biały sok. Można powiedzieć, że owoce te są niezwykle kuszące i w jakiś sposób erotyczne. 




Potem udaliśmy się do San Miniato, miasta białych trufli. Widoki z miejsca, gdzie wchodzi się na miejscową wieżę były cudowne. Z jednej strony winnice, a z drugiej miasto położone u stóp wieży. Zapewne widok z wieży był również cudowny, ale sama myśl o wspinaniu się po wąskich schodach, a potem jeszcze schodzenie po nich powodowało już u mnie gęsią skórkę. 











Uroczo spacerowało się po uliczkach miasta, zwiedzało świątynie i zaułki. Potem przeszedł czas na pyszną kawę i małe ciasteczko.Byłam w małej knajpce, która miała piękny widok na miasto z góry.  Potem jeszcze lody w miejscu dość znanym. Lody włoskie jak dla mnie są zbyt słodkie, wyjątkiem były tutaj lody o smaku jogurtowym, które były lekko kwaskowate. 






Na wieczór zaplanowano nam wieczór z kuchnią toskańską w małej lokalnej restauracji. Przyznam że obraz w sali konsumpcyjnej napawał mnie lekkim lękiem. Jak go zobaczyłam w całości przeraził mnie jeszcze bardziej. Jaka uczta tu nas czeka ?



Na początek dostaliśmy  przystawki w postaci włoskich wędlin i crostini z pastą wątróbkową, pieczarkową i pomidorem. 





Potem  było pierwsze danie, czyli zazwyczaj makaron. Tym razem z ragu. Potem drugie danie w postaci cienkich plastrów wieprzowiny w delikatnym dressingu ziołowym. Do tego dodatek w postaci fasolki po toskańsku, bardzo łagodnej. Pod koniec uczty nie mogłam już zjeść nawet deseru, w postaci tiramisu.  







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Banany w cieście po wietnamsku

Moja ulubiona słodka przekąska z barów wietnamskich. Niektórzy mówią  że to danie z ich czasów studenckich. No, ja chyba ich podczas studiów...

Wasze ulubione