Wyjazd na Białoruś został zaplanowany spontanicznie, po ogłoszeniu
decyzji że na Igrzyska Europejskie można wjechać bez wizy. Decyzja o zakupie biletów
uprawiających do wjazdu na Białoruś bez wizy zapadła bezzwłocznie. Przecież
zawsze można ponieść takie niewielkie koszty ( 24 ruble białoruskie ), nawet
gdyby chciało się zrezygnować. Miałam nawet chwilę wahania. Mówili że tam
panuje niesłychany reżim, pełno policji na drogach, kontrole, restrykcje. A
poza tym to skansen Europy. Spodziewałam się wyłącznie obrazków, jakie pamiętam
z lat 80 tych z Polski, starych domów, podłego stanu ulic i jeszcze Bóg wie czego.
Wątpliwości miałam jeszcze na granicy, chociaż po okazaniu biletu na sportowe
igrzyska skierowano na zupełnie inny pas
obsługi. Przestraszyła nieco korpulentna pani, która zażądała dokumentu
dotyczącego samochodu, jakim wjeżdżaliśmy. Już widziałam kłopoty, ale pani
powiedziała że ten dokument można zaraz wypełnić. I pani jeszcze pomogła to
zrobić. Pierwszy szok, to szerokie, bardzo dobre drogi. Drugi to że było
czysto. Trzecie zdziwienie to pierwsza stacja paliw, która niewiele różniła się
od naszych. Ale pomyślałam, że to może taka stacja zaraz po przekroczeniu
granicy i jest inna. Nie. Każda kolejna była ok. Czyste toalety ( oprócz takich przy parkingach), różne
przekąski, różne rodzaje kawy ( i to całkiem smacznej ), gadżety białoruskie i
te związane z igrzyskami sportowymi. Te można było kupić w wielu miejscach.
Kolejne zdziwienie wywołały dyskonty i
supermarkety podobne jak w Polsce. Tego się nie spodziewałam. Były i sklepy
typu naszego dawnego GS w małych miejscowościach, gdzie można było kupić
podstawowe produkty spożywcze i nie tylko. Zanim wyjechałam czytałam co warto
przywieźć z Białorusi, oprócz oczywiście dobrego alkoholu typu Starka. Kwas
chlebowy jasny i ciemny. Dystrybutory stały na ulicach, jak niegdyś u nas saturatory. Najlepszy kwas piliśmy w skansenie pod Mińskiem. Niezły był też ten z jednej cerkwi w Mohylewie. Tam też kupiłam olejek pachnący, jak perfumy.
Świetny chleb ciemny, ale nie taki słodki jak
na Litwie. Sało i całkiem dobre wędliny. W Grodnie jeden mieszkaniec pokazał
nam sklep, gdzie można kupić wędliny z jednego z kołchozów pod miastem. Przed
wyjazdem sporo czytałam o tym co warto jeszcze przywieźć i zwróciłam uwagę na
białoruską markę odzieżową Marc Formell. Ciuchy całkiem fajne, ale nie na mój
rozmiar, ale za to kupiłam kilka par skarpetek dla chłopaków w ciekawe wzory i kolory. W jednym ze sklepów
w Grodnie kupiliśmy fajne skarpetki w czołgi. W innych sklepach z bielizną i
ciuchami królowała też co ciekawe polska marka, która produkuje bieliznę oraz
skarpetki, a w Polsce jej nie widuję. Na forach internetowych zachwalano piękne
wyroby lniane. Nabrałam ochoty na lnianą koszulę z haftami. Niestety w kilu
miejscach przymierzałam i nie znalazłam na siebie rozmiaru. Większość
oferowanych ubrań jest w małych rozmiarach. Dopiero w dniu wyjazdu w Kobryniu
znalazłam ładną bluzkę z haftem w
odpowiednim rozmiarze, ale nie lnianą. W Pińsku kupiłam fajną bluzkę
przedsiębiorstwa „Polesie „ o firmie
dokładnie takiej, jaką tu literalnie zapisałam.
W
skansenie pod Mińskiem kupiłam laleczkę szmacianą w stroju z haftami, która
jest tak umiejętnie uszyta, że może być panną i kobietką zamężną. Pani która je
sprzedawała sama je szyła. W skansenie można było też zjeść całkiem nieźle i kupić samogon, m.in świetną chrzanówkę. Próbowałam różnych smaków. Jedzenie też było bardzo dobre. W wolnej chwili jeszcze napiszę o tym skansenie. Na zdjęciu poniżej przemiły kelner, który był duszą tej karczmy.
Ja najbardziej lubię jednak pamiątki jadalne albo związane z kuchnią.
Dlatego kupowałam namiętnie zefirki, słodycze wyglądające jak
beziki, które bezikami nie są. Są one robione z jabłek. Ci co spróbowali zefirków są nimi
zazwyczaj zachwyceni. Chociaż ja po spróbowaniu pierwszych z Litwy nie byłam zachwycona. Były dość twarde i
myślałam że to bezy. Kolejne spróbowane na warsztacie kuchni białoruskiej mnie
zachwyciły. Ale tam to były domowe i był w nich mocno wyczuwalny smak jabłek.
Dziwię się że jeszcze plantatorzy jabłek nie wpadli, by zacząć produkować zefirki w Polsce. Przed wyjazdem
kupiłam mnóstwo opakowań zefirków o różnych smakach, żurawinowych, obsypane
macą czy też klasyczne. Żałuję, że nie kupiłam tych nadzianych śliwką, a już
prawie były w koszyku. Na zdjęciu pierwsze jakie kupiłam w sklepie wiejskim koło pięknej murowanej cerkwi.
Na targu w Kareliczach kupiłam żółte maliny, jakich wcześniej nie jadłam i bardzo duże czosnki. Jak poszperałam w sieci to okazało się że to czosnek słoniowaty. Choć pan mówił, że dziki. Co ciekawe, najpierw kupiliśmy 3 sztuki, ale potem wysłałam męża po wszystkie. Ledwo zdążył, bo miejscowe kobiety już się nim zainteresowały.
Warto kupić na Białorusi ceramikę, która jest tańsza niż w Polsce. A ma ciekawe wzory. W Lidzie kupiłam ładną miskę, którą wykorzystałam w Brześciu do zrobienia sałatki przed wyjazdem z Polski. Mieliśmy śmietanę i kiełbasę, której nie można przewieźć przez granicę. Na Białorusi warto spróbować białego sera, masła, śmietany, kefiru i riezanki. Żółte sery miejscowi odradzali, bo lepsze polskie. Rzeczywiście dużo serów żółtych było polskich. Dobre są kiełbasy suszone i oczywiście sało. Ale trzeba tym nasycić się na miejscu.
Za to w Nowogródku kupiłam naczynia do zapiekania, podobne jak na zdjęciu poniżej. Co ciekawe były w zwykłym kiosku i zrobiono je na Ukrainie.
Jeszcze w Grodnie, na zamku mój mąż wypatrzył dla mnie książkę o kuchni białoruskiej. Jest po białorusku, ale czytam bez problemu. Fajne opisy dań i ich pochodzenia oraz przepisy. Takie pamiątki bardzo lubię.