Makaron, najlepsza kawa mrożona na tym wyjeździe oraz drugie warsztaty z Cristiną. Tak mogę hasłowo podsumować ten pasjonujący dzień, który zaczął się jak zwykle od pysznego śniadania. A potem pojechaliśmy do małego, urokliwego miasteczka, gdzie mieliśmy zwiedzić małą, rodzinną fabryczkę makaronu.
Po przekroczeniu bram miasta oczy cieszyły ładne widoki. Co ciekawe w takich miejscach nie rażą nas odrapane tynki, łuszcząca się farba na ścianach, świecące cegły w murze. Brzydota urasta do miana piękności. Ot drzwi wejściowe, z zawieszoną kotarą. Albo balkon w murze. A wszystko dookoła się sypie.
Urokliwe zaułki, ciekawe okiennice, bramy, drzwi jak z bajki. Bajeczne kolory domów, jednak utrzymane w podobnej kolorystyce. Te kolory nie gryzą się z otoczeniem, tylko z nim współgrają. Pasują do otaczającej ich przyrody.
Przed wejściem do fabryczki kłębił się spory tłum. W środku była jakaś wycieczka, a za nimi już czekała następna niemieckojęzyczna. W starożytnym mieście Lari powstała manufaktura makaronu, tworzonego powolnie, rzemieślniczo z mąki durum. Maszyny w których robi się makaron mają już swoje lata, a część pracy jest wykonywana ręcznie.
Jest tam robione 5 rodzajów makaronu, jeden z nich zakupiłam i przywiozłam do Polski. Rodzaje makaronu możecie zobaczyć na zdjęciu powyżej.
Można je kupić w pobliskiej kawiarni, gdzie serwują przepyszną kawę mrożoną. Była to, jak się potem okazało najlepsza kawa mrożona jaką udało mi się wypić podczas tego wyjazdu. Można rzec nawet, że najlepsza kawa. W sam raz słodka. Tutaj pani serwująca zapytała mnie czy chcę syrop przed zrobieniem kawy.
W kawiarni jeden z klientów zauważył że robię ukradkiem zdjęcia innym klientom i zaczął mi pozować do zdjęcia. W kapeluszu i bez, uśmiechając się przy tym. Miał z tego niezły ubaw.
Potem był czas na małe zwiedzanie miasta lub/ i wizytę w lodziarni. Wybrałam lody, gdyż pogoda tego dnia była bardzo upalna. Żar lał się z nieba i perspektywa wspinania się na mury miasta w górę nie była zbyt kusząca. Na szczęście dało się to trochę pogodzić i zobaczyć trochę miasta i zjeść lody. Tym razem to były figowe. Prawie wszyscy byli zachwyceni lodami włoskimi. Owszem dobre, ale jak dla mnie zbyt słodkie.
Po powrocie mieliśmy chwilę dla siebie. To było fajne w tym wyjeździe, że mieliśmy czas na wypoczynek, oderwanie się od codziennych problemów, rozmowy z innymi uczestnikami, wspólne gotowanie i jedzenie. Gotowanie razem niosło ze sobą dużo radości, wspólnych żartów, tak że praca płynęła przyjemnej nawet podczas żmudnego obierania pomidorów ze skórki.
Tym razem miałyśmy robić sałatkę chlebową panzanella. Znów czekały nas tony pomidorów do obierania, krojenia i pozbawiania flaczków, tzn. pestek. Pracy było co niemiara, a nasze danie znów miało być serwowane jako pierwsze. Postanowiłyśmy, że następnym razem będziemy robiły jakiś deser.
A tak wyglądała nasza sałatka w świetle toskańskiego słońca ! Czyż nie jest piękna ! Dodam jeszcze, że bardzo smakowita. Pokochałam ją szczególnie za dodatek czerwonej cebuli.
Była robiona zupa toskańska z fasolą. Ribolitta. Zamiast czarnej toskańskiej kapusty było dodane cime di rape, o którym dzień wcześniej rozmawiałam z Cristiną i z którego to warzywa zrobiłam proste danie z makaronem, które Wam już opisałam ze szczegółami w poprzednim poście. Czarną kapustę toskańską widziałam w sklepie przed samym wyjazdem, ale nie kupiłam, bojąc się że nie sprosta trudom podróży.
Na drugie danie była zrobione mięso na sposób Impruneta, podawane z grillowanymi warzywami, a na deser kulki miłości.
Cristina oprócz wskazówek kulinarnych pokazywała nam, jak ładnie podać potrawy. Jak układać na talerzach, deskach, jak ozdabiać i doprawiać już gotowe potrawy na sposób włoski. Nie mogło tu zabraknąć oliwy i zielonych akcentów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz